wtorek, 31 maja 2011

Czy to na pewno maj?

Potworny i wszędobylski upał towarzyszy nam dzień cały. M. postanowił mi dziś ulżyć i zabrał starsze dziecko ze sobą. Także zostałam w doborowym towarzystwie swojej córeczki. Nie tylko mnie służył błogi spokój jaki nastał po opuszczeniu mieszkania prze chłopaków. Wiki dzięki temu spokojnie zasnęła, a ja w tym czasie popełniłam obiad, zmieniłam kolor, a raczej odświeżyłam kolor moich kudełków, a nawet zdążyłam ogolić sobie nogi. Normalnie cuda i dziwy. Oczywiście obudziła się w momencie kiedy powinnam farby z głowy się pozbyć, ale posiedziałam jedynie 10 minut dłużej. Potem cichutko się rozglądała leżąc na leżaczku, a ja dokończyłam czynności pielęgnacyjno -kosmetyczne.
Potem ubrałam siebie i małą i wyruszyłyśmy na podbój okolic. Na termometrze przed kuchennym oknem temperatura wskazywała 17 stopni. Podejrzanie niska ta temperatura mi się wydała, bo dzieci w przedszkolu naprzeciwko śmigały na krótki rękaw.I słusznie podejrzliwa byłam, bo ukrop nieziemski i spacer polegał w większości na poszukiwaniu cienia, dobrze, ze wiatr nas nie opuścił i dzięki temu troszkę ulgi przynosił.
W swej naiwności udałam się na spacer nad morze licząc po cichu na większy wiatr. A tam cisza! Ani, ani wyżej wymienionego zjawiska. Pooglądałam pierwszych opalaczy i miłośników morskich fal i szybko się stamtąd ulotniłam. Czy to aby na pewno miesiąc maj?

niedziela, 29 maja 2011

Bliskie spotkanie z...szafką

Do wczoraj nie miałam pojęcia jak niebezpiecznie może być we własnym domu. Nasza Wiktoria lubi być noszona i bujana, bo jak się choć na chwilę siądzie to podnosi niezły raban. Ja jeszcze mam alternatywę, bo zatkam ją cyckiem, ale M. czy moja Mama takiego wyboru nie mają. Inna sprawa, to ile można z wiszącym przy cycu ssakiem siedzieć. Wczoraj więc, dla urozmaicenia, wstałam i małej terrorystce sutka brutalnie zabrałam. Jednocześnie zaczęłam domowy spacer uskuteczniać. W tym samym czasie, młody z Babcią w kuchni wdawał się w jakieś dyskusje na temat drugiego śniadania. Babcia usiłowała mojego synka przekonać, że jest głodny, ale on uparcie twierdził, że jest inaczej. Zaczęłam obserwować ich przekomarzania, kiedy nagle pod nogami poczułam przeszkodę. Za cholerę równowagi nie udało mi się złapać i z całym impetem i siłą mojego cielska walnęłam bokiem w stojącą obok szafkę. Ból przeogromniasty, że aż mnie zatkało. Okazało się, ze rolę przeszkody czynił pojazd jeżdżący mojego syna. Na szczęście małą trzymałam w drugiej ręce i ona nawet nie stęknęła. Siłą woli prawie doczołgałam się do wersalki, gdzie próbowałam złapać oddech. W tym samym czasie mama z Mateuszem wpadli do pokoju i moja rodzicielka zabrała Wiki ode mnie, a Mati rezolutnie stwierdził, że "Mama ziobila bam". Z tej złości miałam ochotę kopnąć ten samochód, ale za bardzo mnie bolało, żeby się na taki wyczyn wysilać.
Zdążyłam zacząć w miarę normalnie oddychać, kiedy zadzwonił M. Powiedziałam mu co się stało, na co on parsknął śmiechem i stwierdził, że  powinnam uważniej pod nogi patrzeć. Tylko co było w tym śmiesznego? Chyba do niego nie docierało, że naprawdę mocno grzmotnęłam.
Do końca dnia pobolewało i pobolewało, ale jakoś funkcjonowałam. Wieczorem położyłam spać najpierw Wiktorynkę, a potem Matusia i razem z nim zasnęłam. W tym czasie M. wrócił  z trasy i mnie obudził, a ja, mimo prób usilnych, tyłka z bólu z łóżka małego podnieść nie mogłam. W końcu jakoś się zwlekłam i w szloch wielki na ramieniu mego mężczyzny uderzyłam.. Przyćmionym umysłem podejrzewałam u siebie złamanie otwarte niemalże, ale za to umysłowo przytomny M. stwierdził, ze skoro przy oddechu nic mnie nie boli to raczej jest to stłuczenie i żyć będę.
Dziś nadal boli mocno, ale nie tak jak wczoraj wieczorem, więc fakt ten wykorzystuję do dzisiejszego nic nierobienia. W końu inwalidka jestem.

sobota, 28 maja 2011

Niewyżyta dwudziestopięciolatka

Dwa dni temu była u mnie położna środowiskowa. Fajna z niej kobieta. Na pierwszej wizycie powiedziała mi, że mam jeść wszystko co do tej pory, tylko w mniejszych ilościach i obserwować małą. Posłuchałam. Tylko nie jestem pewna jak zniesie to moja figura. Oczywiście nie obżeram się bigosem czy fasolką po bretońsku, ale kalafior, brokuł, truskawki już na koncie mam. A właściwie to mamy, bo Wiktoria pośrednio też. Reakcja małej? Żadna, więc na jutro koktajl truskawkowy planuję. Mniam, na samą myśl się ślinię.
Wracając do położnej. Spytała mnie przedwczoraj jak moje samopoczucie, to psychiczne...No, trafiło na podatny grunt. Wyżaliłam się kobiecinie, a ona ze zrozumieniem kiwała głową. Spytała mnie czy mam mniej cierpliwości do starszego dziecka, na co ja, zgodnie z prawdą stwierdziłam, że w ogóle nie mam cierpliwości, i ze się wszystkim obrywa, bo nie mam gdzie się wyładować. I tak jej biadoliłam i biadoliłam. Ale pomogło. W końcu ona do mnie, że może za wcześnie dzieci mam i jeszcze się nie wyszalałam. Eee...że jak? Trzydzieści osiem lat to za wcześnie? Powiedziałabym, że raczej późno właśnie. Na co ona wybałuszyła na mnie oczy i stwierdziła, że myślała, że jestem niewyżytą dwudziestopięciolatką! A to dobre! Oczywiście humor mi poprawiła nieziemsko. Rozmowa z nią bardzo mi pomogła, bo wreszcie miałam z kim pogadać, kto mnie zrozumiał. No chyba, ze bardzo dobrze udawała, ze mnie rozumie.
Swoja drogę muszę skończyć z tym marudzeniem, bo przecież nie ja jedna dzieci mam. W życiu nie przewidziałam, że tak sobie psychicznie będę źle radzić. M. to ma dobrze. Czy jedzie w trasę, czy nie bierze nogi za pas pod byle jakim pretekstem i... tyle go widzieli. Nie mówię, że nie pomaga. Boże broń. Tylko zazdroszczę mu tej swobody wyjść, bo u mnie to cała procedura, więc jak mam wyjść z dwójką dzieci i ze sobą...to nie wychodzę. Ma być ktoś do pomocy i już.

poniedziałek, 23 maja 2011

Minął miesiąc

No proszę, to już miesiąc jak się moje młodsze dziecię płci żeńskiej na świecie pojawiło. Szybko czas leci, oj szybko. Za szybko rzekłabym nawet, bo oto za cztery miesiące do pracy czas. A Wiki do żłobka. Nie wiem jak Mateusz, ale mała ma spore szanse żeby do niego pójść.. Trochę tak głupio 4,5 miesięczne maleństwo zostawiać z jakimiś obcymi babami, ale wyboru nie mam. Państwo nie daje nam luksusu dłuższego zostawania z dziećmi, a jeść trzeba i za mieszkanie płacić również.
Teraz mam wrażenie, że deja vu przeżywam. Przecież całkiem niedawno Mati był taki malutki, a teraz chłopaczysko rozwydrzone wyrosło. Jakoś dajemy jednak radę, choć widać, że Mati najciężej to znosi, bo mamusia (tak, tak, zwłaszcza ja) nie jestem cała jego, tylko teraz musi się mną dzielić z "dzidzi".
Staram się jak najczęściej go przytulać, a nawet czasami zignoruje płacz małej, żeby on nie poczuł się "gorszy". Na szczęście mały sam reaguje po chwili, żeby Wiki wziąć na ręce.
A Wiktorynka? No cóż, jak wszystkie maluchy w jej wieku lubi być noszona, kołysana i bujana i w nosie ma to, że mama ma obiad zrobić. Ona swoje jedzonko ma na żądanie, a to, że inni mogą być głodni ma w głębokim poważaniu.
Póki co dom jest jej podporządkowany czy tego chcemy czy nie.

czwartek, 19 maja 2011

Mój, powiedzmy, zgrabny tyłek.

Zaczynam cieszyć się macierzyństwem. Mam na myśli to podwójne, bo pojedynczym cieszę się od dość dawna. Po ciężkich pierwszych dwóch tygodniach, wraca mi radość życia, choć oczywiście miewam kryzysy i kaprysy. Jednak nie mam zamiaru się z nich tłumaczyć, bo mnie się nerw należy i w żadnym wypadku nie zamierzam na stałe do mej twarzy uśmiechu na siłę przyklejać. Także lepsze i gorsze dni się zdarzają i zdarzać będą. Zdecydowanie humor mój się pogarsza, jak w zwierciadle odbijają się moje rubensowskie kształty, tym bardziej, że mam świadomość, że to lustro wyszczupla. Ale mam zamiar coś z tym zrobić. Na razie zatrzymałam się na poziomie tego "coś", a za czymś konkretnym przeszukuję sieć globalną zwaną internetem.
Przypuszczam zatem, że prędzej czy później się za siebie wezmę. Z doświadczenia wiem, że to pewnie będzie później, chyba, ze dostanę wcześniej jakiegoś motywującego kopniaka.
Na pewno takim kopniakiem nie będzie pewna uwaga, którą wczoraj usłyszałam.
Mianowicie wczoraj, późnym popołudniem, by nie rzec, że wieczorem wyszliśmy z dziećmi na dwór. Mateusz kilkugodzinny pobyt na świeżym powietrzu zaliczył wcześniej z tatusiem, ale ja podczas ich nieobecności najpierw próbowałam przez półtora godziny ululać Wiktorię do snu, a jak już usnęła, to zabrałam się za obiad.  Właściwie to za trzy obiady (taka miałam wenę!). Tym samym dla M. zrobiłam żeberka, dla Mateusza kartoflankę z dodatkiem drobniutkiego makaronu, a dla siebie klopsiki, bądź pulpety (jak je zwał tak zwał) z mięsa drobiowego z dodatkiem ryżu. Dla Wiktorii, póki co sama jestem obiadem, więc kolejne danie mnie ominęło. Niestety czas mi się skończył zanim zabrałam się za surówki, czyli chłopaki wrócili i Wiki się obudziła. Sporządzenie trzech dań to i tak wyczyn nie lada w moim wykonaniu, który zbyt często się nie powtarza i nie jestem w stanie przewidzieć kiedy znowu się powtórzy.
Na wspomnianym wcześniej spacerze, spotkałam się z opinią, że mam zgrabne nogi. To nic, ze opinia była wyrażone przez dwie, dość już wiekowe panie,w stanie wskazującym... Tak czy inaczej ich uwaga mile połechtała moje ego. Oczywiście zaraz podzieliłam się ową uwagą z M., na co on stwierdził, ze łydki mam owszem, owszem ( a cóż to znaczy?), gorzej z udami, których mam nadmiar (oj, czy musiał mi to przypominać?) Mina z lekka mi zrzedła, ale jeszcze dodał, ze mój tyłek zrobił się całkiem okrąglutki i zgrabny mimo wielkości. Hmm..nie zdradziłam mu, że pod spódnicą znajdują się gacie, które moje to i owo korygują. Niech już będzie ten mój tyłek w jego oczach krągły i zgrabny.

wtorek, 17 maja 2011

Ja Was kocham, a Wy śpicie

Takie mniej więcej teksty przelatują przez mój półprzytomny mózg o około 3:00 godzinie nad ranem. Tym bardziej (tak jak dziś wieczorem) jak Mateusz postanowi nie spać u siebie, a z nami i o godzinie 23:00 zmienia miejsce swego położenia. Wiktorynka głodnieje w nocy przeważnie co dwie godziny, wiec o tej 3:00 mam zdecydowany kryzys. Siłą woli usiłuję nie zasnąć karmiąc małą i nie zaryć nosem w podłogę. U mnie mogłoby się to w najgorszym przypadku skończyć złamaniem i tak krzywego nochala, ale gorzej z małą, więc całą siłę woli skupiam na tym, żeby nie zasnąć. Co wcale nie oznacza, że o tym nie marzę.
Dziś Wiktoria budziła się nawet częściej, więc po 4:00 ja zmieniłam miejsce położenia i towarzystwo, a konkretnie poszłam z małą do drugiego pokoju i tam się uwaliłam z cycem w okolicach nosa mojego młodszego dziecka. Tak jak przypuszczałam nie miała ona problemu, żeby swój dziobek ustawić w odpowiedniej pozycji i zacząć ssać. Obejrzawszy jej najbliższe otoczenie i stwierdziwszy, że nic jej grozić nie powinno, z błogą miną zasnęłam, mając nadzieję na sen co najmniej dwugodzinny. O naiwności! Płonne te moje nadzieje, bo o 4:30 Mati postanowił się obudzić i sprawdzić czym spowodowana jest nieobecność mamy. Szybko nas odnalazł i mimo, wydawało mi się, że mojej błyskawicznej akcji odstawienia małej do łóżeczka...to było już pozamiatane, bo ona nie zamierzała już spać.
M. tylko się odwrócił na drugi bok i nawet specjalnie nie zainteresował się tym co się dzieje. Wytrzymałam do 6:00 i jak wiki ponownie zasnęła to bez skrupułów zwaliłam M. z wyra i kazałam mu się zająć Matim. O dziwo nawet nie dyskutował. i całe szczęście, bo moja chęć spania była tak silna, że jakby choć słowo powiedział to chyba bym wybuchła nie bacząc na dzieci ani sąsiadów, bo podejrzewam, że o tak wczesnej porze to nieźle po bloku niesie.
Położyłam małą i z ulgą zaobserwowałam, że ani drgnie, więc sama wreszcie położyłam...jak się okazało na całe 23 minuty...aż tyle zajęła jej drzemka... A potem M. się dziwi, że chodzę ze skwaszoną miną...kiedy po takich ekscesach mnie się tylko sen marzy. Ale czy facet zrozumie?

środa, 11 maja 2011

Coś zrobiłam, coś kupiłam

Wreszcie dwa dni temu, ruszyłam cztery szanowne litery i poszłam do fryzjera. Można by rzec podwórkowego fryzjera, bo mieści się ów salon dosłownie w podwórku. Kiedyś, przypadkiem go zauważyłam i z braku miejsc w innych miejscach, tam w Wielki Piątek poszliśmy z Matim. Podobało nam się podejście fryzjerki do dziecka, zresztą kobieta w ogóle sympatyczna. W piątek poprzedni wylądował u niej M., a ja w poniedziałek właśnie. Poszłam ze zdjęciem  Ewy Drzyzgi w krótkiej fryzurce. Bardzo mi się jej ta krótka fryzurka podobała i miałam nadzieję, że będę miała podobną. Niestety, mimo fotki efekt nie taki. Jednak "bawiła" się moimi włosami ponad godzinę. O dziwo, fryzurka M. się podoba, ja jednak muszę przyzwyczaić.

Dzisiaj natomiast pojechaliśmy cała familią do Centrum Handlowego. Kupiłam sobie buty, na szpilce. Jeszcze nie bardzo wiem do czego je będę nosiła, z racji gwałtownie skurczonej garderoby. ale coś wymyślę. Oczywiście kupiłam też to i owo dzieciom, choć nie miałam w planach. Jednakże skusiły mnie w Smyku 50% przeceny. I tak dla małej kupiłam body i dresik bawełniany, a młodemu koszulkę i adidasy. Buty to już w Deichmannie.

Udało mi się namówić też mojego M. i kupił mi książkę z jakiejś serii romansów paranormalnych. Nie pamiętam ani autora, ani tytułu, a nie chce mi się tyłka od komputera ruszyć, żeby sprawdzić. Generalnie z wypadu jestem zadowolona, choć trochę pod koniec zakłóciła go Wiki, bo obudziła się i dawała taki koncert, ze czterokrotnie musiałam jej dać cycka. Tak płakała, że z tego wszystkiego rozbolała mnie głowa, a duchota nie pomagała.
Mała przysnęła dopiero w samochodzie, ale i tak mocnym snem nie zamierzała spać i co chwilę kwiliła. Za to Mateusz jak zasnął, to obudził się dopiero na miejscu. I w ogóle płacz siostry mu nie przeszkadzał.

niedziela, 8 maja 2011

Pierwszy spacer za nami :)

Wczoraj uznałam, że niech się wali, niech się pali ja z domu muszę wyjść. Słońce dopisało, na niebie żadnych podejrzanych chmurzysk, to grzech w domu siedzieć. Oczywiście tliła się we mnie iskierka nadziei dotycząca fryzjera, ale na samo hasło "fryzjer" moja mama truchlała. Zlitowałam się wobec tego nad nią i doszłam do wniosku, ze skoro tyle czasu ze strzechą na głowie wytrzymałam, to wytrzymam jeszcze kilka dni, dopóki nie zmobilizuje M.. Podobno ma to się stać w poniedziałek najbliższy. Przynajmniej tak wynikało z wczorajszej, naszej rozmowy telefonicznej.
Decyzja zapadła, że na spacer idziemy, ale powstał problem innej kategorii...W co ja mam się do cholery ubrać!!?? Waga wskazywała (dzisiaj) 73,5 kg, brzuch oczywiście nadal odstaje, więc nie mam co marzyc o ciuchach sprzed ciąży, ale jak najbardziej mogę założyć te ciążowe. Także w takowe spodnie wskoczyłam, miły luz wokół talii poczułam, do tego wygrzebałam jakąś bluzkę i żakiet. nie było mowy o zapięciu tego ostatniego, ale zasadniczo potrzeby takiej nie widziałam.
Najpierw wyprawiłam babcię z wnuczkiem, a potem zabrałam się za siebie, a na końcu ubrałam Wiktorię. Zeszłam na dół i widzę moją mamę ciągnącą Mateusza, niemalże z obłędem w oczach. z lekka się wystraszyłam, obejrzałam moje starsze dziecię od stóp do głów, ale nic podejrzanego nie zobaczyłam. Spytałam oczywiście mamy co się stało, na co ona, że "wiatr się zerwał"
- Yyy...no i???
- Wiesz. może z malutką to góra pół godziny pospacerujemy, no bo ten wiatr, a jeszcze chwilę temu go nie było.
Cóż, moja mama mieszkająca nad morzem od urodzenia jest zdziwiona wiatrem? Uznałam jej obawy za przesadzone, aczkolwiek powiedziałam, że wezmę je pod uwagę, a decyzję podejmiemy już spacerując. Pod klatką faktycznie wiało nieźle, ale na słońcu było super. Tym samym spacer zajął nam półtora godziny, a ja czułam się super. Wreszcie wyszłam do ludzi. Oczywiście mój wygląd nadal mnie wkurza i zamierzam coś z tym zrobić, ale póki co ćwiczyć nie mogę (rowerek cierpliwie na mnie czeka), jedynie dietka wchodzi w grę, ale też bez przesady.
Ciekawe byłyśmy zachowania Mateusza. Nadal jest zazdrosny o mnie. Mamie nie pozwalał za długo prowadzić ani siebie ani wózka, w związku z tym jedna ręką pchałam wózek, a drugą trzymałam Mateusza. Dopiero zagadany dał się babci wziąć za rękę. Mały potrzebuje jeszcze czasu. Myślę, że z kolei ja powoli się ogarniam.

czwartek, 5 maja 2011

Cierpliwość pilnie poszukiwana

Nerw, nerw, jestem chodzącą złością i nerwem. I nie pomagają mi rady typu: wycisz się, wyluzuj, nie przesadzaj...a wręcz przeciwnie. Jeszcze bardziej wkurzają mnie takie mądrale. Najrozsądniejszą radą byłoby: Kobieto, wytrzymaj! Zresztą nie masz wyboru.
Kompletnie jestem zdezorganizowana. Natomiast maluchy, jak najbardziej zgrane. Jedno płacze, drugie wrzeszczy, domagając się uwagi. Tym sposobem Wiktoria w hałasie ma problem z zaśnięciem, a Mateusz chciałby, żeby w tym czasie mu poczytać. Wrrr...teraz oboje śpią, wiec mam chwilkę dla siebie. Choć przydałoby się coś zrobić w domu, ale mam to centralnie gdzieś na tą chwilę.

Mojemu samopoczuciu absolutnie nie pomaga mój wygląd. Ważę 74 kg przy 160 cm wzrostu!!! Po urodzeniu Mateusza ważyłam 67 kg. czułam się pewna siebie mamuśką, a teraz czuję się tłusta klępą. I zastanawiam się kiedy mi ten paskudny nastrój minie. Według położnej środowiskowej całkiem możliwa poprawa nastroju może nastąpić w momencie, kiedy wyjdę wreszcie na spacery. Pierwszy spacer planuję opłotkami do fryzjera. Także na pewno kogoś zaangażuję do pomocy, pewnie mamę, bo M. jedzie w trasę.. Chciałabym wyjść w sobotę, akurat Wiki skończy dwa tygodnie. Mam nadzieję, że temperatura powietrza podskoczy i spokojnie pójdziemy.

Mam nadzieję również, że z każdym dniem będzie lepiej i nadprogramowe tu i ówdzie też przestanie mi przeszkadzać, bo się go pozbędę. Obiecuję w kolejnym wpisie mniej marudzić :)

środa, 4 maja 2011

Mateusz

Powoli, powoli do mojej mózgownicy dociera, ze mam teraz dwoje dzieci. Jeszcze pięć lat temu zastanawiałam się czy będę w ogóle miała dzieci skoro skończyłam już 30-tkę, a M. ani myślał o dzieciach, bo twierdził, że jeszcze czas.Fakt, faceci mają czas, ale nam zegar biologiczny bije...

Bardzo bałam się rozłąki z Mateuszem jak będę w szpitalu. Wbrew moim obawom, mój dzielny zuch zniósł ją całkiem nieźle. Przychodzili z tatą do mnie do szpitala, Mati się poprzytulał i po 5 minutach już chciał iść, bo jak to w szpitalu było: nie dotykaj, nie ruszaj, nie wolno...Mati zaczynał rozrabiać, więc chcąc nie chcąc wychodzili. Mati jeszcze tylko w drzwiach robił mi papa i tyle ich widziałam. Kurcze, za każdym razem ryczałam jak głupia.

Nadszedł dzień powrotu do domu. M. musiał iść do pracy, więc tylko się z niej wyrwał, żeby nas dwie z Wiktorią odstawić do domu, a tam na posterunku już była moja mama z Matim. Mateusz z początku z ciekawością przyglądał się zjawisku jakim była dla niego Wiki. Jednakże później, za każdym razem jak brałam ją na ręce, dostawał furii. Zaczynał rzucać w naszym kierunku autkami i książeczkami. Krzykiem domagał się ode mnie czegokolwiek, albo teraz, już natychmiast miałam go przytulić. Całe szczęście, że była mama, bo ja sama bym sobie nie poradziła. Oczywiście w międzyczasie nie raz się popłakałam, że jak ja sobie poradzę z dwójką jak M. pojedzie w trasę. Generalnie jakaś taka płaczliwa byłam, jak nie ja. Podejrzewam, ze dopadł mnie baby blues.

Następnego dnia rano Mati przybiegł do naszego łóżka poprzytulać się i nagle usłyszał dźwięki jakie wydawała Wiki. Ale był rozczarowany, że dzidzia mu przez noc nie zniknęła. Przy tacie jednak, zachowywał się zupełnie inaczej, choć napady złości miał. Tego dnia poszliśmy zarejestrować małą do USC zabierając przy tym Mateusza, a małą zostawiając pod opieką babci.
Chciałam jeszcze zrobić szybkie zakupy w Rossmanie, ale zaalarmował nas telefon od mamy, że Wiktoria się obudziła. to ja do domu, a chłopaki do sklepu. Na miejscu zastałam położną środowiskową, która dała mi kilka cennych rad, jak postępować z Mateuszkiem, żeby jak najmniej boleśnie przeszedł etap akceptacji "rywalki". M. in. poleciła przekazać znajomym, że jak chcą zobaczyć małą to niech najpierw przywitają się z Matim i wręczą mu cokolwiek np. mleczna kanapkę, za którą on przepada. A nas ostrzegła, że jeśli jesteśmy zajęci czymś z Matim, a mała zacznie płakać, to pod żadnym pozorem nie rzucać wszystkiego i do niej nie lecieć, bo synek na pewno wtedy poczuje się odtrącony. Ta druga rada okazała się zbawienna. To nie ja, a on biegnie ile sił w nóżkach do "dzidzi" i każe mi ją brać na ręce i dać pić, żeby nie płakała. Z każdym dniem jest spokojniejszy, choć jeszcze miewa swoje chimerki. ale one na szczęście już są do przeżycia

niedziela, 1 maja 2011

Wiktoria

Trochę  mnie nie było, ale już jestem. Przybył nam nowy członek rodziny, a raczej członkini. Ma na imię Wiktoria i urodziła się w wielką sobotę wieczorem o 21:17.
Przybywając tego dnia do szpitala, w granicach godziny 16:00 postanowiłam być dzielna i na pytanie lekarza, czy chcę spróbować urodzić siłami natury, odpowiedziałam twierdząco. Mniej więcej o godzinie 20:30 zmieniłam zdanie. W końcu tylko krowa nie zmienia poglądów. Lekarz dyżurny wydawał się średnio zadowolony, że jednak cesarka będzie.
Trafiłam na stół. Uff, jaka ulga, że te cholerne skurcze minęły. O 21;17 wyjęli małą, z lekka dało mi do myślenia, że jest cicho. Zabrali małą nie pokazując mi jej. Przynieśli po kilku lub kilkunastu minutach, taką bladziutką. Na moje pytanie czy wszystko w porządku usłyszałam, że już tak. Wikunia trafiła do inkubatora, gdzie dostała tlen. Przy urodzeniu dostała 5 punktów w skali Apgar, a w 10 minucie wyrównała do 10.
Ja zaś trafiłam do sali pooperacyjnej. Jako, ze byłam znieczulona, więc musiały się mna zająć położne. I zajęły się bardzo profesjonalnie. Oczywiście, mimo ograniczonego pola widzenie (przecież nie można podnieść nawet głowy przez kilka godzin) z ciekawością obserwowałam co one robią.. w pewnej chwili zobaczyłam, że jedna z położnych trzyma coś ogromnego, jasnego. Jakieś dwie sekundy zajęło mi zrozumienie co to jest. Aby się upewnić zapytałam czy to moje cielsko, a raczej jego kawałek, bo raptem zobaczyłam swoje prawe udo. położna parsknęła śmiechem i niestety potwierdziła, że się nie mylę. Czeka mnie zatem sporo pracy nad sobą.
Wikunię zobaczyłam o 6:00 dnia następnego i od tamtej chwili miałam ją cały czas przy sobie. Lekarze neonatolodzy, którzy codziennie badali małą, po kolei stwierdzali, ze wszystko jest w porządku. Jednak dopiero ostatnia doktor nazwała sprawę po imieniu. okazało się, że wiki urodziła się w bardzo ciężkim stanie, w tzw. zamartwicy okołoporodowej. Jak to usłyszałam to mi się włos na głowie zjeżył. Lekarka dodała, ze wszystko wygląda na to, że jest zdrowa, ale na wszelki wypadek dostaniemy skierowanie do poradni neonatologicznej na kontrolę.
Mam nadzieję, że wszystko jest i pozostanie w porządku i malutka jest zdrowa. Teraz dom jest jej podporządkowany, a ona tylko je, śpi i się wypróżnia, a także od czasu do czasu popłacze. Dla wzmocnienia płuc.