piątek, 27 września 2013

Między domem a szpitalem

Niestety paskudny wirus okazał się być ...zapaleniem płuc! Lekarze byli w szoku, że 4 dni gorączki około 40 stopni nie zmartwiło lekarza na tyle, żeby dać skierowanie na krew. Na mocz to wpadł, ale my byliśmy szybsi. Krew tez z naszej inicjatywy. Jak zobaczyłam wyniki to mało nie zemdlałam! Prawie wszystkie nieprawidłowe, a CRP powyżej 400.
Został na oddziale, a ja, po zapewnieniu opieki dla Wiktorii pobiegłam do niego.
Na szczęście późnym popołudnie, po solidnej dawce kroplówki i leków, poczuł się lepiej. W nocy po raz pierwszy od 5 dni, gorączka nie przekroczyła 38 stopni.
Po dzisiejszych badaniach diagnoza: prawostronne zapalenie płuc.
Jak długo będzie Mati w szpitalu? Nie wiem. W poniedziałek badania kontrolne.
W tej chwili na posterunku w szpitalu babcia, a ja z Wikunią w domu. Choć troszkę.


poniedziałek, 23 września 2013

Paskudny wirus się przypałętał.

Wczoraj, przed południem, zaniepokojony M. zwrócił uwagę, że Mateusz ciepławy. Zmierzyłam synkowi temperaturę. Nie było dobrze. Powyżej 38, ale widać było, że "coś" się dopiero rozkręca Niestety nie myliłam się. Nie było dobrze przez kolejne 24 godziny.
Temperatura cały czas w okolicach 40 stopni. Zbić mogłam tylko do około 39 stopni. Chłodne okłady, chłodna kąpiel, paracetamol na zmianę z Ibuprofenem w syropie niewiele pomagały. Najlepiej reagował na paracetamol, ale po godzinie, półtora następował znowu wzrost temperatury.
Dziś około 13:00 już mi nerwy wysiadły i się z bezsilności popłakałam. Sama w domu, z dwójką dzieci. Zadzwoniłam do rodziców. Wiedziałam, że zdrowi nie są, ale tato zdecydował się przyjść do Wiki, więc mogłam z Matim pójść do lekarza
Poszliśmy.
Pielęgniarka, widząc rozpalone dziecko, kazała wejść bez kolejki. Chwilę czekaliśmy aż wyjdzie pacjent. Nikt słowa nie powiedział, ponieważ mojego 4-latka cały czas miałam na rękach, bo przez gorączkę nie miał siły stać.

Diagnoza: jakiś wirus. Osłuchowo czysty, gardło czyste, trochę kaszlu, kataru w ogóle. Ale receptę dostaliśmy. Po powrocie do domu dostał lek obniżający gorączkę wraz z nowymi lekami przepisanymi przez lekarza. Po około pół godzinie gorączka spadła. Uff, wreszcie.

Zajęta Mateuszem mniej uwagi poświęcałam dzisiaj małej. Ale Wiki znajdowała sposób żeby choć chwilę się nią zająć. I to ona zawiadomiła mnie, że coś złego dzieje się z Mateuszem.
Byłam w kuchni, Mati spał, a Wiki bawiła się klockami. Nagle mała wpadła do kuchni  krzycząc "Mama Teusz!" Nie dociekałam o co chodzi tylko pobiegłam do pokoju gdzie był Mati. Jak się okazało, wymiotował.
Dumna jestem z mojej dzielnej dwulatki, która wspaniale zareagowała alarmując mnie, że coś złego z braciszkiem się dzieje.



piątek, 20 września 2013

Wodne szaleństwo

W środę całą rodziną wybraliśmy się na basen do miejscowości oddalonej kilkanaście kilometrów od nas. Powód? Wiadomo, pieniądze. Tam płaci się za wejście, natomiast u nas za godzinę od zabrania zegarka, do jego oddania. W ten czas wlicza się naturalnie przebieranie, więc na sam basen, przy dwójce dzieci, pozostaje czasu niewiele.

Mati był już tam wcześniej  z tatą, a my z Wikusią byłyśmy tam po raz pierwszy.
Niestety, razem z nami weszły dwie lub trzy klasy szkoły podstawowej, więc na basenie rekreacyjnym było narodu  od groma. M. skwitował, że będąc z Matim w niedzielę mieli większe pole do popisu, bo razem z nimi po wodzie pałętały się ze cztery sztuki.

No cóż, skoro zapłaciliśmy to głupio było wyjść, więc dołączyliśmy do kłębiącej się masy ludzkiej. Maluchom tłok nie przeszkadzał. Majtali kończynami  wybuchając radosnym śmiechem kiedy ochlapali kogoś, a wybór mieli nieograniczony, bo co chwilę na kogoś się właziło.

W pewnym momencie Mateusz chciał na zjeżdżalnię. Stanęliśmy zatem w kolejce, a ta oczywiście mała nie była. Pierwszy zjazd Wika zaliczyła z tatą, a ja z Matim. My pierwszy raz, a nasi panowie to już weterani.
Nie tylko dzieciaki miały frajdę, bo ja tez się świetnie bawiłam.
Tylko ten czas oczekiwania był dość długi i troszkę zniechęcał.
Wystarczyło jednak wytrzymać godzinę. Wtedy to rozległ się gwizdek i szkolna młodzież karnie wyszła z basenu i stawiła się na wezwanie.
Ależ się poluźniło w wodzie, a przy zjeżdżalni pustki całkowite się zrobiły.
Skorzystaliśmy z okazji i ruszyliśmy rodzinnie okupować zjeżdżalnię. Chłopaki zjechali kilka razy, a my z Wiką...kilkadziesiąt.

Bawiliśmy się wspaniale przez 2,5 godziny.  Mateusz, wychodząc z basenu trzymał się blisko, ale Wiktorię trzeba było non stop trzymać za rękę, bo inaczej biegła w stronę wody.
Zaliczyliśmy też jacuzzi, gdzie liczyłam na dłuższe posiedzenie, żeby się ogrzać. Jednak nie takie numery z moimi dziećmi. Nie wiem czy usiedziały spokojnie minutę, a już dawały drapaka. Chcąc nie chcąc zatem wychodziliśmy i my.

Po basenie dzieci w domu padły. Ja zresztą też.
Fotek tym razem nie robiłam, bo sama byłam bardzo czynnym uczestnikiem wycieczki :)

niedziela, 15 września 2013

Integrujemy się - fotorelacja

Pod koniec zeszłego roku, jedna z wychowawczyń Mateuszka zaproponowała, żeby na początku nowego roku zorganizować spotkanie integracyjne naszej grupy. Na pierwszym zebraniu w tym roku pomysł został podchwycony. Troszkę było kłopotów z wyborem miejsca, ale dwie mamy zaproponowały miejsce, o którym mało kto słyszał.
Plac przy Caritasie. Eee..., że co? Nie tylko ja byłam kompletnie nieświadoma owego miejsca. Praktycznie każde z rodziców, z którymi rozmawiałam również nie miało pojęcia gdzie ten plac się znajduje.
Z pomocą przyszło jak zwykle google. I co się okazało? Okazało się, że plac ów jest bardzo blisko. W każdym razie bardzo blisko nas.

Spotkanie zostało zaplanowane w godzinach 15:00- 18:00. Spóźniliśmy się trochę. Ale tylko troszeczkę i oczom naszym ukazał się plac.


a na placu m.in. wysoka zjeżdżalnia, która robiła wśród dzieciaków furorę.




A żebyśmy my rodzice nie męczyli nóg stojąc to i ławy ze stołami się znalazły.

Obok placu boisko na którym również dzieci eksploatowały swoja energię, pod tej, pod dostatkiem, mieli wszyscy małoletni




Oczywiście chłopcy trochę psocili, ale większych incydentów nikt nie zanotował.










Plac zrobił wrażenie na nas, ale cały ośrodek i jego otoczenie również jest miłe dla oka. Na pewno jeszcze nie raz z tego placu skorzystamy.




niedziela, 8 września 2013

Bolesne pożegnanie

Jak już się człowiek do zwiększonej ilości narodu w domu przyzwyczaił, to goście dom opuścili. Było głośno, troszkę tłoczno, ale ogólnie wesoło.

Wspólne śniadania,


wspólne zabawy,





wspólne spacery





ale i wspólna nuda również



W dniu, w którym towarzystwo wybrało się gromadnie na spacer, Wiki niestety gorączkowała, więc kwitłyśmy we dwie w domu. Usiłowałam zorganizować czas nieco marudnej córci, ale na krótko mi się udawało. Już wiem, że powodem gorączki i niespokojnego zachowania był wyrzynający się, któryś z kolei  ząb. Prawdopodobnie dolna, prawa szóstka, ale pewności nie mam, bo nie udało mi się na tak długo utrzymać stanu otwartości szczęki małej, żeby policzyć. A rzut oka mi nie wystarczył, bo ze stomatologią mam tyle do czynienia, co w stanie permanentnej paniki siadam na fotel dentystyczny, od progu wołając znieczulenie, nawet jak w planach jest tylko przegląd uzębienia.

W ostatni dzień pobytu pogoda zaszalała i zaszaleli tez goście udając się na kilkugodzinny pobyt na plaży.
Jak ogólnie wiadomo woda, piasek i słońce wysysają energię, więc większość ludzi po plaży miewa odlot. Taki odlot zaliczyła męska część populacji spędzającej dzień na plaży. Niestety, zanim padł najmłodszy członek przyjezdnej rodziny, zdążył garnkiem w głowę oberwać. Sprawczynią była moja własna, osobista córcia. Nie wiem jak inni, ale ja nie zauważyłam, kiedy ona się z tym garnkiem z kuchni ewakuowała. To, że garami się bawiła, to widziałam, ale kiedy zmieniła miejsce pobytu pozostaje zagadką. W każdym razie w pewnej chwili usłyszeliśmy huk i płacz. Szwagierka z M. pobiegli do pokoju. A. zabrała synka, a M. zabrał garnek protestującej Wiktorii. Oczywiście uderzyła młoda w lamenta, ale tata pozostał nieugięty. Wiki poproszona o przeproszenie kuzyna, kategorycznie odmówiła, po czym groźnie spojrzała na pokrzywdzonego.

Wcześnie rano wyjeżdżali, więc nie miałam okazji widzieć skutków, ale podobno limo miał i ma niezłe.
W ten oto sposób Wiki zafundowała bolesne pożegnanie kuzynowi.


niedziela, 1 września 2013

Goście, goście...

Od tygodnia mamy w domu gości. Tym samym ilość sztuk w naszym domu się podwoiła. Przez chwilę było chaotycznie, ale po dwóch dniach przywykłam. Bo jak nie przywyknąć do luksusu, że ktoś inny obiad gotuje? Szwagierka, w przeciwieństwie do mnie, gotować lubi, więc chętnie w kuchni urzęduje, a ja robię w większości przypadków za zmywarkę.
Niezmiennie  zadziwia mnie ilość i częstotliwość garów do umycia, a także znikający papier toaletowy.

Mój synek i jego, o rok starszy brat cioteczny, razem wojują, bawią się i rozrabiają, choć muszę przyznać, że W. jest dużo bardziej spokojny od mojego rozbestwionego pierworodnego.
A Wiki upatrzyła sobie 12-letniego starszego brata  i same z A. jesteśmy zaskoczone jak oni się świetnie dogadują.

Wiki jest ulubienicą wszystkich, a Mati ...hmm...trochę dokuczliwy jest. Zaczepia i psoci, więc najczęściej jest przywoływany do porządku.

Wczorajszy dzień obfitował w wydarzenia, aczkolwiek nie wszytko co zaplanowane nam wyszło.
Chcieliśmy np. żeby chłopcy przejechali się po poligonie czołgiem. Niestety, czołgista zachorował i plan wziął w łeb.


Pojechaliśmy zatem do Skansenu Morskiego gdzie mieliśmy okazję nie tylko popatrzeć, ale i zwiedzić dwa okręty: okręt patrolowy ORP "Fala" i kuter rakietowy ORP "Władysławowo"






W ciasnocie wnętrz niewiele zdjęć udało mi się pstryknąć, bo oprócz zdjęć zezowałam w stronę dzieci, mimo, że obok byli tata i ciocia. Nawyk, niestety silniejszy ode mnie, bo byłam koszmarnie spięta, bojąc się, żeby nie daj Boże, któreś nie spadło pod pokład. Doszłyśmy do wniosku z A., że całe szczęście, że wszystkie drzwi pootwierane, bo byśmy się klaustrofobii w tych ciasnych pomieszczeniach nabawiły








 
Niestety, pogoda nam się trochę zepsuła, więc popołudnie zakończyliśmy w "kulkach" gdzie dzieci wyszalały się, a my siedliśmy w fotelach z kawą i próbowałyśmy się odprężyć.
Próbę ta skutecznie uniemożliwiła Wika, która wspięła się na wyżyny...


...po czym wykonała skok w dół z wysokości 1,5 metra, może trochę wyżej. Skok ten widział facet, którego automatycznie wryło w podłogę. Jego zszokowana mina wzbudziła mój niepokój, a także niepokój u pracownicy sali zabaw. Pobiegłyśmy, niemalże równocześnie, sprawdzić co z Wiką. No cóż, właśnie gramoliła się z kulek, z miną troszkę niepewną, ale wszystko było w porządku. Kiedyś przez to moje młodsze dziecko zawału dostanę.
Później Wika była już zdecydowania ostrożniejsza.




Dzień zaliczyliśmy do udanych.