środa, 31 grudnia 2014

O słynnej kupie i ja słów kilka

Zasadniczo jak wszyscy o czymś piszą to ja staram się nie pisać. Tym razem jednak postanowiłam i swoje tzw. trzy grosze wtrącić. A o co chodzi? A o pampersa z zawartością.
Pani Agnieszka była świadkiem dość śmierdzącego zdarzenia, na temat którego wypowiedziała się tutaj.
Rozumiem, że mogła poczuć się, delikatnie mówiąc, niefajnie będąc świadkiem takiej a nie innej czynności, jednak ton CAŁEJ wypowiedzi zdecydowanie mnie zirytował.

"..Naprzeciw nas dwa małżeństwa (albo partnerzy, kto to dziś wie). Siedzą w rogu, na sporej kanapie (to ważne; dlaczego - o tym za chwilę Są z dziećmi. To dwie dziewczynki, starsza tak około trzech-czterech lat, młodsza koło roku..."

"...Siedzę przodem do tych maluchów i nagle widzę, że ta młodsza ląduje na kanapie. Matka zaczyna ją rozbierać, ściąga majtasy i zmienia małej pampersa...
...Patrzę na te czynności higieniczne, choć wcale nie chcę. Siedzę w końcu nad talerzem z kolacją. Oglądanie pampersa z niespodzianką przyprawia mnie o mdłości..."

Tak mnie zastanawia czy siedząc w rogu, na kanapie, w restauracji nie mieli przed sobą stołu?

Podejrzewam, że ów róg i stół, który na pewno tam był, stworzył na tyle ochronną przestrzeń, że matka zdecydowała sie malucha przewinąć. Zdaje się, że nie przewidziała iż śledzić ją będzie bystre oko dziennikarki i jej wyobraźnia, bo szczerze mówiąc nie do końca jestem przekonana, że autorka tekstu widziała zawartośc pieluchy.

Zastanawiam się ile nas, matek, będąc w ustronnym miejscu restauracji, przysłoniętym stołem, leciałaby do toalety z dzieckiem, gdzie przewijaka nie było, albo do samochodu w grudniu, gdzie   zapewne był fotelik, który skutecznie ograniczył przestrzeń, na której mozna by było przewinąć prawie roczniaka, jak wynikało z kalkulacji pani Agnieszki. Śmiem twierdzić, że znakomita większość nawet by o tym nie pomyślała. Czy to kulturalnie? Nie, na pewno nie. Bardziej tu zadziałał matczyny odruch niż chęć uprzykrzenia życia czy posiłku pozostałym gościom restauracji.

Nie wiem co autorka miała na myśli pisząc ten artykuł. Sama do tej pory nie spotkałam sie z podobna sytuacją, więc hurtowo, my matki, nie lecimy do restauracji przwijać na oczach wszystkich naszych maluchów. Raczej to był odosobniony przypadek.

Cały internet i telewizja roztrząsają sprawę wspomnianej powyzej dzieciecej kupy, a wolałabym żeby bardziej psimi kupami się zajęli, bo to naprawde jest problem i nie są to odosobnione przypadki. Obawiam sie jednak, że psie odchody są na porzadku dziennym i nawet gościom z Ameryki one nie przeszkadzają ani nie bulwersują, a już na pewno nie są medialnym tematem.





czwartek, 18 grudnia 2014

Na swoim


Zabawiłam się w Zosię Samosię, bo przecież miało być łatwo i przyjemnie. Hehe..żartowałam. Wiedziałam, że od początku czeka mnie mnóstwo pracy. I pracuję, pracuję. Nie przewidziałam jednak...tak, czas sie uderzyć w pierś...że praca przy otwarciu sklepu internetowego jest tak czasochłonna. Zwłaszcza na początku.

Już wiem, że z niektórymi rzeczami nie poradzę sobie sama. Nie przewidziałam tego.
Na przykład taki  "drobiazg" jak logo. Lubię prostotę, więc spróbowałam sama, ale efekt kompletnie mnie nie zadowała. Poprosiłam jednego grafika, który w ciągu tygodnia miał przedstawic trzy projekty. Minął ponad miesiąc. Cisza.
Poprosiłam brata, który jest informatykiem. W pierwszej chwili obiecał pomoc, by później nie odzywać się i nie odbierać telefonów. I do niego mam największy żal. Ale temat juz zamknięty. Na zawsze.
Niedawno poprosiłam o pomoc kolejną osobę, mam nadzieję, że tym razem się uda.

Kolejna sprawa, zdjęcia. Nie wiedzieć czemu założyłam, że producenci od których biorę towar dysponują zdjęciami i będę mogła, za ich zgodą oczywiście, te zdjęcia wykorzystać.
Bolesne zetknięcie z rzeczywistością. Bardzo niewielki odsetek zdjęć nadaje się do dalszej publikacji, reszta to zdjecia poglądowe. I to takie bardziej mniej niż więcej poglądowe.
Co mi zatem pozostało?
Wziąć aparat w swoje własne osobiste ręce i robić te zdjęcia.

Pierwsza, nazwijmy to, sesja.
W aparacie fotki wyglądały jako tako, po zgraniu do komputera, delikatnie mówiąc niekoniecznie



Chyba nie trzeba geniusza by zorientował sie na czym zdjęcie było robione. Ratunku! Czy te cholerne szlaczki na obrusie muszą byc tak widoczne?
Czemu wzięłam obrus kiedy mam białe prześcieradło? To pytanie zostawiam bez odpowiedzi.

No dobra, to teraz prześcieradło


Eee, chyba sama z siebie jaja robię.

Oczywiście ani razu nie przyszło mi do głowy by efekt sprawdzić po pstryknięciu zdjęcia jednemu "eksponatowi".  Całkiem sporo fotek strzeliłam, zanim sprawdziłam i załamałam ręce.

Co robić? Co robić? Czas najwyższy spytać jakiegoś fachowca. Myślą tą natchnęłam się któregoś wieczoru, więc weszłam na fora internetowe fotografów amatorów, bo uznałam, że mam szansę to i owo zrozumieć: balans bieli, ISO, namiot bezcieniowy...i parę jeszcze innych pojęć, o których wcześniej nie słyszałam. Czy ja coś zrozumiałam? Nie bardzo.

Na szczęście przypomniało mi się, że kuzynka mojego M. się fotografią zajmuję, więc poprosiłam o pomoc. Westchnęła nad parametrami mojego aparatu. Wiem, wiem są do doopy, ale co zrobić, żeby zdjęcia były lepsze od tych jakie są, bo na tą chwilę nie ma szans na lepszy sprzęt. Podpowiedziała to i owo, więc które teraz robię prezentują się lepiej. Jeszcze nie idealnie, ale juz lepiej


Oczywiście przeglądając je zauważam, że tu krzywo, tam jakaś nitka, tu zagniecenie, ale...chyba powinnam trochę odpuścić. Zrobiłam chyba kilkaset zdjęć tych ciuszków.

Chce również prezentować ciuszki na modelach, bo przecież mam w domu i córcię i synka, którzy teoretycznie mogą, za modeli robić.

Przyznaję, że Mati nawet chętnie sie przebiera i przybiera...ekhm... pozy



no i ta jakość zdjęć...tylko do archwum domowego.

Z Wiką gorzej. Zanim ja ją namówię i przekupię to mija całkiem spora chwila, a później, przez dłuższy czas wygląda to mniej więcej tak



Czasem się da uchwycić fajną pozę



ale generalnie Wiktoria jest bardziej niechętna zabawie w fotomodelkę.

Czasem mamuśka owładnięta manią fotografowania..


... nie zauważy dyndającej metki

Cały czas cos wymyślam, próbuję. Mam kilka pomysłów na minutę, które w zderzeniu z rzeczywistością nie mają wiele wspólnego względem wyobraźni, ale sprawia mi ta praca ogromną radość, pobudza kreatywność, i właśnie wyobraźnię...Kto by pomyślał, że otwarcie i prowadzenie sklepu internetowego wzbudzi we mnie nie tylko chęć zarabiania (a jakże!), ale również chęć dokształcania w dziedzinach, które  do tej pory były mi obce.

Nie przeskoczę jednak informatyki, tutaj o pomoc muszę prosić tych co się znają. Pewnie niejeden się uśmiechnie pod nosem, że przecież to takie proste...no cóż nie dla mnie,

Przy tych wszystkich "problemach" ciuszki się sprzedają i sprzedawać na pewno będę bo jest w nich to "coś". Coś innego co stanowi alternatywę dla tiuli czy dżinsów.

Znaleźć nas można i na Allegro i na Facebooku.

niedziela, 2 listopada 2014

Czas zmian cz. 2. Odkrywam karty.

Niewiele osób wie, że kończąc staż otrzymałam propozycję pracy. Niestety, warunki które mi zaproponowano były dla mnie absolutnie nie do przyjęcia.
Wiele osób jednak godzi się na to, dlatego też nic się w tym zakresie nie zmienia. Pracodawcy uważają, że dając najniższą krajową powinniśmy całować ich po rękach, bo na nasze miejsce...Znacie to, ja również, aż za dobrze, ale się na to nie godzę!
Dodam jeszcze, że mi nie zaproponowano nawet tej najniższej krajowej, bo nie miała to być umowa o pracę, a umowa zlecenie, gdzie nie miałam żadnych praw tylko obowiązki. Oczywiście przedstawiciel pracodawcy patrzył na mnie wielkimi oczami, kiedy mu powiedziałam, że jest to umowa cywilno-prawna, że strony mogą, a nawet powinny się dogadać. Cóż, pracodawcy myślą, że umowa-zlecenie to tylko warunki stawiane przez nich. Niestety.

Byłam pewnie pierwszą, albo jedną z nielicznych osób, które nie zaakceptowały proponowanych warunków.
Tym samym ponownie zostałam bez pracy. Mojemu krokowi przyklaskiwały osoby, które same podejmują odważne decyzje w życiu, natomiast słyszałam wiele uszczypliwych komentarzy od osób, które  w życiu godzą się na bylejakość.

Przez jakiś czas szukałam pracy, ale ofert mi odpowiadających praktycznie nie było. I wtedy podjęłam decyzję.

Otwieram sklep! Internetowy. Trochę sprzyjających okoliczności i mogę zacząć działać. Właśnie przybył do mnie pierwszy towar. Jeszcze dopracowuję stronę internetową, ale na facebooku już można odwiedzać moje Foszki.
Dziś moje dzieci prezentują dostępną na tą chwilę odzież firmy MIMI, młodej polskiej marki.










piątek, 5 września 2014

Mamo, a co było na zebraniu?

Pierwsze zebrania w przedszkolu mam za sobą.
Oczywiście sprawy organizacyjno-finansowe.
Darowałam sobie wypytywanie wychowawczyni Wiktorii jak radz sobie moja córka, bo po pierwsze widzę, że jest dobrze, a nawet bardzo dobrze, a po drugie wysoce prawdopodobne jest to, że pani jeszcze dzieci nie kojarzy. Chyba, że się któreś wybitnie czymś wbije w pamięć.
U Mateusza na zebraniu pitu, pitu o tym i owym. Szybko, zwięźle i na temat.
Tak naprawdę najwięcej czasu zajęła zbiórka pieniędzy, bo zdecydowana większość rodziców przygotowana była na wszelkie opłaty ubezpieczeniowo-grupowo-podręcznikowe.
Gdy ja na zebraniu, M. w pracy, to  dzieci u dziadków.
Wobec powyższego, po zebraniu, skorzystałam z okazji i siadłam zadkiem w ulubionym miejscu u moich rodziców czyli w kuchni i poplotkowałam troszkę z mamą moją osobistą.
Mati  krążył i krążył wokół mnie, aż w końcu zadał pytanie:
- Mamo, a jak było na zebraniu?
- Pani omawiała sprawy organizacyjne.
- Acha...A o mnie cos mówiła?
- O tobie? A, że raz jesteś bardzo grzeczny, a raz troche mniej.
- A o łazience mówiła?
Tu młody wzbudził moją ciekawość, bo żadnych wieści okołołazienkowych nie słyszałam.
- O łazience? Nie, a ty mi powiesz?
- Bo wiesz, my w łazience mamy takie zamknięcie na haczyk, żeby sie nie otwierało jak robimy siku. I my z K. zamknęliśmy się od środka, a potem wyszliśmy pod drzwiami, no wiesz, dołem. I następny kolega nie mógł hihihi, otworzyć drzwi, hihihi.
Mimo szczerych chęci nie utrzymałyśmy z babcią powagi.


Mój urwis




sobota, 16 sierpnia 2014

Mieszkając nad morzem

Ale ci zazdroszczę tego morza.
Zdanie to słyszałam niezliczoną ilość razy.
Jedziemy nad morze na wakacje
Czytałam niezliczoną ilość razy na blogach czy facebooku.
Fakt niezaprzeczalny, mieszkając nad morzem, mamy go pod dostatkiem o każdej porze dnia i nocy.
Tylko dlaczego  w sezonie mamy ochotę uciec?
Bo jest najazd turystów. Podobno jest nas w sezonie czterokrotnie więcej na tych samych kilometrach kwadratowych.
Lipiec i sierpień to czas najbardziej wytężonej pracy, czas kiedy wielu zarabia na cały rok.
Szybkie zakupy po pracy? Nie ma szans.
Spotkanie z przyjaciółmi przy grillu? Jak już się uda zebrać towarzystwo w tym samym czasie i w tym samym miejscu to pogoda wtedy najczęściej płata figla.
A dzieci?
Teoretycznie mają wakacje.
Jednak w lipcu, w przedszkolu Mateusza zostało 60% dzieci.
W sierpniu, z kolejnego dyżurującego przedszkola korzysta około 60-cioro dzieciaczków z jego placówki.
Wakacyjny wyjazd w wakacje?
Jedynie palcem po mapie.
I mimo, że lubię lato, to plażę w sezonie raczej omijamy szerokim łukiem. Za gęsto, za tłoczno W tym roku byliśmy raz.
Mimo wszystkochcielibyśmy choć trochę dać dzieciom tych wakacji w wakacje.
Pozostaje zatem  zorganizowac weekendowe atrakcje.
I organizujemy.
Wykorzystaliśmy obecność cyrku:








Jak wspomniałam wcześniej, wybraliśmy się na plażę





W jedną z sobót zabrałam młodą na dmuchany plac zabawW tym samym czasie młody z tatą był n a Samolotach 2. dmuchane szaleństwo nadrobił w niedzielę.








Bylismy równiez na imprezie urodzinowej kolegi Mateusza na dzikim Zachodzie. Atrakcji było co niemiara i dzieci bawiły się świetnie.



















Namiastka wakacji, zawsze jednak coś.
Uroki bycia mieszkańcem miasta nad morzem.