środa, 28 września 2011

Aby do przodu

Poniedziałek był dniem, kiedy pozwoliłam sobie na złość, rozżalenie i tupanie nogami. Musiałam pozbyć się tych negatywnych emocji. Już jednak jest lepiej. Tak naprawdę na polepszenie mojego samopoczucia wpłynęło kilka elementów. Przede wszystkim nastawienie mojego M., który praktycznie od razu powiedział mi, żebym nie panikowała, bo "damy radę". Łatwo nie będzie, ale tragicznie też być nie powinno.
Zdałam sobie również sprawę, że taki problem to nie problem, kiedy na jednym z portali przeczytałam, że synek jednej z mam, przegrał walkę o życie. Miał zaledwie trzy miesiące. Czytając to zryczałam się jak głupia i uświadomiłam sobie, że utrata dziecka to jest prawdziwa tragedia. Mnie spotkała jedynie niedogodność, którą można naprawić czy zmienić.
Poza tym dowiedziałam się o warunkach umowy koleżanki, która mnie zastępowała. Tak, tak, bo moje stanowisko było jednoosobowe i w momencie kiedy ja poszłam na L-4, a potem na macierzyński, to moja koleżanka dostała umowę na zastępstwo.Tym samym w dniu kiedy mnie się urlop macierzyński skończył, jej się skończyła umowa o pracę. Tyle, że mi dali wypowiedzenie, a koleżanka dostała nową umowę. Dowiedziałam się jednak o warunkach tej umowy i uznałam, że zwalniając mnie, tak naprawdę zrobiono mi przysługę, bo warunków takich, mając dwoje małych dzieci bym nie przyjęła. I chyba mój kierownik zdawał sobie z tego sprawę.
Także nos do góry i pracy szukać trzeba. Jedna z moich koleżanek dała mi znać gdzie potrzebują do pracy, więc CV rozsyłam, sama też szukam, i mam nadzieję, że poszukiwania pracy nie będą trwały długo. W każdym razie jestem nastawiona optymistycznie!

poniedziałek, 26 września 2011

Spełnił się czarny scenariusz.

Poszłam dziś do pracy, choć miałam na uwadze, że mogę spodziewać się najgorszego. Miotałam się próbując sobie znaleźć coś do pracy, ale po tylu miesiącach nieobecności i zmianie systemu w międzyczasie, to z mojego miotania niewiele wynikało. Przyjechał kierownik i...dyrektor. Wtedy byłam już pewna co się święci i nie myliłam się. Niestety. spełnił się czarny scenariusz i dostałam wypowiedzenie! Co z tego, że mówili mi, że bardzo pomogłam? Co z tego,że twierdzili, ze bardzo dobry pracownik ze mnie? Co z tego, ze zapewniali jak się sytuacja zmieni to zadzwonią? Było mówione jeszcze coś, ale słowa "Musimy się z tobą rozstać" spowodowały, że przestałam tak naprawdę słuchać. Co mnie obchodzą ich powody!!! Zwalniają bez skrupułów matkę dwojga małych dzieci! Matkę, która stanęła na głowie by dzieciom opiekę zapewnić i po macierzyńskim wrócić do pracy! Mnie, która uczciwie pracowałam, wykonywałam każde polecenie bez gadania, jak trzeba było zostawałam, żeby zrobić to co trzeba! I co z tego??? Czy ktoś mnie docenił? Absolutnie nie! Mają mnie w dupie! Mają w dupie za co zapłacę rachunki, za co wyżywię rodzinę!!! Jestem tak wkur....na, że wyć mi się chce!
Ale nie mogę się poddać załamaniu, depresji. Nie mogę użalać się nad tym co się stało. Muszę wziąć się w garść i szukać pracy! Ale przyznam szczerze, że mam dość tego braku stabilizacji, tego szukania pracy średnio co dwa lata, bo miałam czelność dwukrotnie zajść w ciążę! Państwo prorodzinne! Chyba sobie ktoś z nas jaja robi. Kto mi pomoże skoro zostajemy, czteroosobowa rodzina z jedną wypłatą i wynajmowanym mieszkaniem? Państwo? Wolne, żarty! Wrr...

czwartek, 22 września 2011

Połowiczny sukces

Dzisiaj byłam w żłobku dowiedzieć się czy się przypadkiem jakieś miejsce nie zwolniło. Im bliżej budynku owego żłobka tym bardziej byłam poddenerwowana. Szczerze mówiąc nie nastawiałam się na dobre wieści. a tu...NIESPODZIANKA! Pani dyrektor oznajmiła mi, że zwolniło się jedno miejsce i może przyjąć...Mateusza!
Przyznam szczerze, że z lekka informacja mnie oszołomiła, bo po pierwsze nie spodziewałam się, że jakieś miejsce się zwolni, a tym bardziej, że to Mateusz się dostanie. Przecież jak składałam papiery, to panie poinformowały mnie, że Wiktoria ma szanse aby się dostać w 99%. A tu bulba. Także od 1 października Mati wędruje do żłobka. I tym samym jeden problem z głowy, ale i tak się nakręcam. a co by nie? Czy i jak długo będzie płakał? Czy nowo nabyte sygnalizowanie potrzeb fizjologicznych się utrzyma, czy niekoniecznie? Jak będzie jadł? A czy często będzie chorował? I tak sobie zadaje pytanie za pytaniem, na które nikt mi na tą chwilę odpowiedzi na pewno nie udzieli, ale za to nadal mam o czym myśleć.
Kończy mi się również macierzyński. Dokładnie jutro, 23 września. Byłam już w pracy i dowiedziałam się od kierownika, że mam wykorzystać przysługujący mi urlop, ale mimo wszystko 26 września, na jeden dzień mam się stawić do pracy. No to się stawię, tylko za bardzo nie wiem po co, bo nikt mi tego nie wytłumaczył. Może jest to związane z faktem, że dziewczyna, która mnie zastępuje ma umowę na zastępstwo? Nie mam pojęcia. ale idę. Rodzinę postawiłam do pionu i M. zajmie się Mateuszem, a babcia Wiktorią. Oczywiście babcia nie musiała skomentować fakt mojego pójścia na jeden dzień do pracy: może chcą cię zwolnić? Cholera, niby powodu nie mają (poza tym, że ośmieliłam się zajść w ciążę i dziecko urodzić), więc słowa mamy ziarenko niepokoju zasiały. I znowu się denerwuję!
Urlopu mam niemało, bo 34 dni wraz z zaległym z zeszłego roku, czyli do pracy miałabym wrócić w okolicach 15 listopada! Także z małą jeszcze w domu pobędę, a w razie jak się ona do żłobka, do czasu mojego powrotu do pracy nie dostanie, to zajmie się nią babcia. Także ten problem tez zostanie rozwiązany (choć wolałabym dać ją do żłobka, bo dużo dobrych opinii o nim słyszałam). Tak czy siak jestem w połowie spokojniejsza, mam nadzieję, że w poniedziałek uspokoję się co do mojej bytności w pracy i mamy krakanie nie okaże się prorocze.

poniedziałek, 19 września 2011

Toaleta, ubikacja, a może kibel?

Ostrzegam, post niekoniecznie dla wrażliwców. Zamierzam bowiem popisać trochę o...kupie. A konkretniej o fakcie iż mój synek od kilku dni załatwia owa potrzebę do toalety. Hurra! Oczywiście są jeszcze wpadki, próby wyłudzenia od nas pieluchy, ale jesteśmy konsekwentni, bo żadne z nas nie ma ochoty babrać się więcej w g... Nawet jeśli dotyczy ono naszego dziecka. Wystarczy nam jeden zasrajpieluch.
Wraz z nauką załatwiania swoich potrzeb tam gdzie należy, staram się Mateuszka uczyć także odpowiedniego nazewnictwa i zamiennie używam słów: toaleta bądź ubikacja. Unikam natomiast słowa "kibel". A właściwie to unikałam, do minionego piątku, kiedy to podczas rozbierania się do kąpieli Mati wrzucił skarpetki do ubikacji. Ja w tym czasie wróciłam się, do pokoju,  po zapomniany ręcznik. Wchodzę do łazienki, a mój urwis stoi z łobuzerską miną. Wiedziałam już, że coś zbroił, tylko co? Mati z uśmiechem  komunikuje, że:
- Ziuciłem talpetki
- Gdzie rzuciłeś skarpetki? - się pytam dziecięcia
- Tam - wskazuje rączką na toaletę, jeszcze skubaniec deskę z powrotem opuścił.
Zaglądam...Są! Na szczęście nie zdążył wody spuścić. Przyznam, że dym uszami mi poszedł (bo to nie był jedyny psikus w ciągu dnia i moja cierpliwość była na wyczerpaniu), przez zaciśnięte zęby niemalże wysyczałam;
- Dlaczego wrzuciłeś skarpetki do kibla!?
- Dzie? - spytał z lekka oszołomiony synuś
-  No,dlaczego wyrzuciłeś skarpetki do ubikacji?- zreflektowałam się pokazując ręką odpowiednie miejsce.
- Nie wiem -  usłyszałam
Nie dyskutowałam specjalnie, pouczyłam tylko, ze powinien skarpetki wrzucić do pralki, wyjęłam z kibelka to co nie powinno się tam znaleźć i wykąpałam małego, żeby ochłonąć.
Jako, że mały sygnalizuje swoje potrzeby tak naprawdę dopiero od kilku dni, to na wyjścia i na noc jeszcze zakładamy pieluchę. Wczoraj, po spacerze, zanim jeszcze po przyjściu się ogarnęliśmy i zanim którekolwiek z nas postanowiło małego przebrać, Mati zakomunikował, ze chce "pupę", po czym wystartował do siebie do pokoju i schował się pod stolik, żeby w skupieniu i spokoju zrobić to co zamierzał. Nasza reakcja była błyskawiczna, ja trzymając małą na rękach, rzuciłam do M. hasło i tata zareagował, wyciągając małego spod stołu, ściągając mu pieluchę i mówiąc, że wie gdzie należy kupę zrobić.
Mati, niekoniecznie zadowolony z takiego obrotu sprawy zakomunikował tacie:
- Ja nie ciem do tibla!
M. lekko wryło w podłogę, spojrzał na mnie, a ja, próbując nie parsknąć śmiechem, wzruszyłam ramionami.
Ot, pieron jeden, jak szybko załapał!

sobota, 17 września 2011

Awantura w sklepie, pożółkły Mateusz i smaczna kończyna dolna

Spotkała mnie dziś nieprzyjemna "przygoda". Robiąc zakupy w jednym z marketów (nie wiem czy to hiper czy super ten market), zaczepiła mnie pewna "pani". Jej stan wskazywał na spożycie niemałej ilości napoju wysokoprocentowego. Rzeczywiście miała prawo zwrócić mi uwagę, bo stałam przy stoisku z książeczkami, a wózkiem bujałam tak, że mogłam przeszkadzać w przejściu. Tyle, że ta kobieta zwróciła mi uwagę tonem bardzo agresywny to raz, a dwa, to już po tym jak przeszła z jednej strony wózka, na drugą. Oczywiście przeprosiłam, bo w tym temacie miała rację, że tarasuję przejście, ale dla tej kobiety to była woda na młyn. Oniemiała z zaskoczenia chwile słuchałam jej pijackiego bełkotu, po czym oświadczyłam
- Koniec tematu! Mogę z panią rozmawiać jak pani wytrzeźwieje!
- Jak to koniec tematu! co to znaczy koniec tematu- rozdarł się babsztyl - ty gówniaro, nie będziesz mi dyktować co mam robić
W trakcie jej słów ja zrobiłam tył zwrot i poszłam dalej mijając po drodze pracownicę marketu. Zatrzymałam się przy ręcznikach papierowych, patrzę a ta za mną leci i wyzywa mnie od różnych. Powiedziałam, żeby się ode mnie odczepiła, bo wezwę ochronę, a właściwie to podniosłam na nią głos, a ona dalej swoje. Trzęsąc się poszłam dalej i usłyszałam jak pracownica reaguje. Nie wiem co było dalej, ale faktem jest, że już tej kobiety nie widziałam, a także nie słyszałam. Ale co mi krwi napsuła, to moje. Z tego wszystkiego to zapomniałam co mam kupić i wyszłam ze sklepu jedynie z dwoma z misiami lubisiami dla małego. O ręcznikach papierowych przypomniałam sobie w połowie drogi powrotnej, ale już nie miałam ochoty się wracać.

Dziś także moją uwagę przykuł nienaturalny koloryt skóry mojego synka. Normalnie pożółkł mi chłopak. Mówię do M., że niepokoi mnie ta żółć, na co usłyszałam, że przecież opalony. Opalenizna opalenizną, ale jak u licha miałby dzieciak opalić podeszwy stóp (czy jak to się tam nazywa) Wobec obojętnej postawy M. i stwierdzeniu, że jak zwykle przewrażliwiona jestem, postanowiłam przedstawić sprawę Google. Hasło wrzuciłam i prawie natychmiast odpowiedź uzyskałam. Beta karoten! No jasne! Mati od dłuższego czasu dzień w dzień wypija Bobo frut, koniecznie w kolorze pomarańczowym, ewentualnie żółtym. i pije tego ilości znaczne. Zagadka wyjaśniona, ja uspokojona, dieta małego zmieniona, koloru pomarańczowego w sokach chwilowo brak. Co ja bym bez tych "gugli" zrobiła? Pewnie poleciałabym do lekarza, bo wyjaśnienie zbyt proste, abym na nie szybko wpadła.

A na koniec moja Wikuśka i jej wygibasy. Udało się dziecięciu memu wpakować sobie wreszcie paluch od nogi do buzi. A się na stękała i zmęczyła przy tym, że hej. Jak to się mówi "trening czyni mistrza", więc po kilku dniach "treningu" i moja córcia osiągnęła sukces. Widok bezbłędny, który udało mi się sfotografować. Niestety ujęcie średnio ciekawe, ale mała się zmęczyła i nie miała ochoty dłużej pozować z paluchem w swojej jamie ustnej i na tym jednym zdjęciu sesja się zakończyła.




środa, 14 września 2011

Pozytywnie

Dziś krótko, bo dzień dość intensywny w piesze wędrówki. W związku z tym marzę o wyrku. Byłyśmy z Wikunią u neurologa dziecięcego (na NFZ) i lekarz oznajmił, że nie widzi żadnych negatywnych następstw niedotlenienia przy porodzie! Jupii!!! Wprawdzie ślepa nie jestem i dziecię swoje obserwuję, ale usłyszeć takie słowa od specjalisty to serce się raduje. Mimo tego nadal malutka będzie pod kontrolą dopóki "na własnych nóżkach do gabinetu nie wejdzie" - jak wyraził się doktor.
Później drałowałyśmy na ćwiczenia. Hmm.. kto drałował, to drałował, Wiktoria odpłynęła i spała całą drogę w najlepsze. Na ćwiczeniach natomiast fikała rozbawiając rehabilitantkę, bo z uporem maniaka, jak tylko mogła, próbowała wpakować sobie do buzi którąś ze swoich kończyn dolnych. Położona na brzuszku, uniosła swoją szanowna dupeczkę do góry i przebierała nóżkami. Możliwe jest, ze całkiem niedługo zacznie pełzać. Także dziś kolejny dzień naładowany pozytywna energię. Oby tak dalej!


wtorek, 13 września 2011

Poproszę więcej takich dni

Niedziela była piękna, słoneczna, wręcz upalna . Obiad szybko zatem upichciłam i towarzystwo na dwór wygoniłam. Oczywiście sama również nie zamierzałam kwitnąć w czterech ścianach, więc i ja dołączyłam do swojej rodzinki.
Dzień wcześniej, porą wieczorną, dawno nie widziana koleżanka znak życia dała, informując przy okazji o jakimś pikniku rodzinnym organizowanym przez jej ugrupowanie polityczne. Z polityką nie nadaję na tych samych falach, ale za to z koleżanką i owszem, więc obiecałam zjawić się gromadnie w celu zwiększenia frekwencji.
Pojawiła się na owym pikniku również nasza wspólna koleżanka, potem doszli kolejni znajomi. Zatem zrobiło się przyjemnie i wesoło. Normalnie poczułam powiew świeżej energii w organizmie. Idąc za przykładem mojej córci śmiałam się do wszystkich i do wszystkiego. Po "imprezie" ruszyliśmy jeszcze do knajpki pod parasolami, gdzie wypiłam colę i gadałam, gadałam, gadałam...Jednym słowem przemawiałam głosem ludzi dorosłych, prowadziłam dialogi z kolegami i koleżankami w wieku moim, bądź zbliżonym. Nawet nie poruszałam tematów związanych z dziećmi, chyba, że zostałam o to poproszona. Maluchy chyba wyczuły doniosłość chwili, bo Wiki cichutko rozglądała się wokół, przechodząc z rąk do rąk i z kolan na inne kolana, a Mati wariował w wersji light. Niestety, w związku z tym, że M. wieczorem jechał w trasę i musiał się przed wyjazdem przespać, musieliśmy sie pożegnać szybciej niż byśmy chcieli.
Wczoraj natomiast była u mnie mama, z którą kilka dni się nie widziałyśmy, a dzięki której w momencie kryzysu mogłam się zdrzemnąć, bo zajęła sie starszym synkiem,co ja wykorzystałam kładąc się z córcią.A dziś niespodziewanie  przyszła w odwiedziny kuzynka, a właściwie żona kuzyna, z którą dla odmiany ponarzekałyśmy sobie, bo ma synka w wieku mojego Mateusza i Kuba też daje jej nieźle popalić.Tyle, że to narzekanie było zakrapiane sporą dawką humoru w opowieściach co te nasze urwisy potrafią, więc spotkanie jak najbardziej udane
Także odchamiłam się, spotkałam z dawno niewidzianymi znajomymi i tym samym naładowałam akumulatory. Było mi to bardzo potrzebne. Nie przepuszczałam nawet jak bardzo.

sobota, 10 września 2011

Popatrz na siebie

Zaczęło się wczoraj. M. zakomunikował, że jedzie w trasę, więc powiedziałam o tym mamie, a ona, że najwcześniej może być u mnie o 12:00, bo umówiła się z ciocią na cmentarz, gdzie przy babci grobie coś tam chcą zrobić z kwiatkami. Nie wiem czemu, ale mnie to zeźliło, bo jak mi Wiki wstaje o 5:00 to do 12:00 jestem flak i po drodze potrzebuje drzemki. Usłyszałam, że nie tylko ja jestem mamą i, że ona się umówiła i pojedzie. Od słowa do słowa i przestało być miło, a ja usłyszałam, że egoistką jestem.
Oczywiście przemyślenia przyszły później, ale słowa już padły. Mama ma rację, to ja mam obowiązek zajmowania się moimi dziećmi, a mama może, ale nie musi mi pomóc. W końcu jednak M. nie pojechał, więc mi pomógł przy dzieciach.
Dziś na spacerze trafiliśmy na ślub w ratuszu. Stanęliśmy i obserwowaliśmy, a ja krytycznym wzrokiem oglądałam kreacje. Znam się na modzie jak na polityce czyli prawie w ogóle, ale opinie swoje wyrażałam nader chętnie. Szczególnej krytyce poddałam jedną z młodych kobiet, bo uznałam, że ma za krótka sukienkę i do tego baleriny. Poza tym uznałam, że sukienka dziwnie na niej leży. Głupio mi się zrobiło, jak M. zwrócił mi uwagę, że kobieta jest w zaawansowanej ciąży i może stąd ta "dziwność". Ups... zamknęłam się, bo jak na kobietę w tak zaawansowanej ciąży wyglądała ślicznie, a brzuszek zauważyłam dopiero jak stanęła bokiem. Wiedziałam już czemu założyła balerinki. Ot, durna ja...Zachciało mi się być "znawczynią" mody. Jeszcze gorzej się poczułam jak stojące nieopodal dwie kobiety, musiały mnie słyszeć, zmierzyły mnie od stóp do głowy...miałam szczęście, że nie usłyszałam jakiegoś komentarza w stylu: najpierw sama spójrz w lustro. Fakt, figurą nie grzeszę, stylem również, więc powinnam zacząć od siebie, a potem ewentualnie komentować stroje innych.
Gapić się w końcu przestaliśmy i ruszyliśmy dalej. Pół godziny później M. oświadczył, że ma dość spaceru ze mną, bo do furii doprowadzają go moje uwagi dotyczące jego i Mateusza. a konkretniej jego zachowania względem małego. A to, ze go nie weźmie na ręce jak mały marudzi, że chce "hopa", a to , że go nie pilnuje tak jak ja bym chciała, a to, ze pozwala mu za daleko samemu iść...itd.itp (sama siebie czytając stwierdzam, że strasznie upierdliwa jestem i wszystko musi być po mojemu). Wziął zatem M. małego i zrobili tył zwrot, a ja zostałam na środku chodnika sama z małą, która chyba wyczuła napięcie i się obudziła, wpadając wręcz w histerię. I tyle było mojego spaceru. Prawie biegiem wróciłam z Wiktorią do domu, gdzie doszłam do wniosku, że mam naprawdę zjebany charakter, skoro nawet moi bliscy ze mną nie wytrzymują.



wtorek, 6 września 2011

Poniedziałek pełen wrażeń.

Oj działo się wczoraj, działo. Długo oczekiwany przeze mnie wyjazd do Koszalina na zakupy! Gdzieś tam w podświadomości błąkała mi się myśl, że jedziemy przede wszystkim z Wikusią do kardiologa, ale perspektywa zakupów przyćmiewała ten fakt. Taa, pewnie co niektórzy pomyślą, żem matka wyrodna. dziecię do lekarza, a ja tylko o zakupach.  Nic bardziej mylnego, po prostu byłam tak pewna, że wszystko jest dobrze, ze nawet innej myśli nie przyjmowałam do wiadomości.
Dzień się zaczął dość wcześnie, bo o 5:45 zafundowałam towarzystwu pobudkę. Wprawdzie do lekarza mieliśmy na 8:20, ale to był czas dojazdów do pracy, więc i korki bardzo prawdopodobne. Wyjechaliśmy parę minut po 7:00, a u lekarza zjawiliśmy się 8:25. Nie zamierzam przytaczać słownictwa jakie używał M., który twierdził, że te korki to ja wykrakałam. Hmm...wystarczyło logicznie pomyśleć... poniedziałek...7:00 rano...mamy przed sobą 45 km...
Życzę wszystkim, którzy muszą iść  z dzieckiem do lekarza takich wizyt. Weszliśmy do gabinetu praktycznie z marszu ,lekarz małą zbadał, zrobił USG serducha i powiedział "Dziecko zdrowe, proszę więcej nie przychodzić". 8:37 dzwoniłam z samochodu do mamy z wieściami.
W końcu przyszedł ten czas, za którym przepada większość kobiet. Mega zakupy! Przecież oszczędzaliśmy na nie miesięcy kilka. Przyznam szczerze, że lekko zgupłam jeśli chodzi o mój rozmiar, bo mieściłam się w ciuch od rozmiaru 38 do rozmiaru 42 w zależności od sklepu i producenta. Zakupiłam sobie płaszczyk (42), dżinsy (40) i sweter (38) oraz bluzeczkę (40). Dla Wikusi butki na zimę i rajstopki. Polowałam na jesienne czapki, ale jakoś tak ubogo w ten klimat. Mati obkupiony w buty, zestaw czapka, szalik, rękawiczki oraz koszulka i bluza zakupiona w C&A w kapitalnej cenie. Tylko M. sobie nic nie kupił choć przymierzał fajną bluzę...szkoda. Potem szybki obiad w barze mlecznym, gdzie Mati odstawił ponownie cyrk z zupą, zjadł zaledwie kilka łyżek i koniec. Znowu wszelkie metody perswazji zawiodły i daliśmy sobie spokój. M. zamierzał zjeść za niego zupę, która okazała się...niesłona! Spróbowałam, zero soli...ale jaja! Telefon do mamy, przedstawienie sytuacji i mama oznajmia, że ma rosół i mamy przyjechać. Zatem jedziemy, ale znowu spowalniają nas jakieś pojazdy dziwne typu traktor. A na 15:00 Wiki na ćwiczenia, czyli do rodziców nie zdążymy, dopiero po ćwiczeniach małej.

Wpadliśmy na ten rosół, choć tak konkretniej to M. jako facetowi dostała się grochówa, Mati wygłodniały zjadł dwie michy rosołu i opadliśmy z sił. Szybko się pożegnaliśmy i do domu. Wiki po całodziennych przeżyciach padła o 19:00, Mati o 20:00, a ja po 21:00. M. to nie wiem, bo spałam.
Był to jeden z tych dni, które lubię. Prawie wszystko szło po naszej myśli, no może oprócz jedzenia przez Mateusza, ale ogólnie dzieciak miał frajdę, bo jeździł po Centrum Handlowym autem z gadającą i grającą  kierownicą. A i z psychologicznego punktu widzenia dzień udany, bo wlazłam w dżinsy w rozmiarze 38, choć dopiełam się na wdechu, ale tyłek zmieścił się w nie bez oporów. Pewnie mają jakąś zaniżoną czy zawyżoną rozmiarówkę, ale co tam, w szczegóły wgryzać się nie zamierzam.Wlazłam w 38 i już!

niedziela, 4 września 2011

Misz masz

Wiem, wiem obiecałam, miałam pisać, nie pisałam. Winnym stanu rzeczy jest słońce. a dlaczego? Bo wyszło! Osłoneczniło, ociepliło, rozświetliło, ogrzało, więc głupio było w domu siedzieć, więc wyszliśmy z domu na powietrze i przebywaliśmy na nim ile się dało. Ja chyba z tej przyczyny jakiegoś zatrucia tlenowego dostałam, bo po przyjściu do domu miałam ochotę zanurzyć się w objęciach Morfeusza i odpłynąć. Niestety jest to nierealne. Tym samym przy komputerze byłam mniej, znacznie mniej niż dotychczas. Dziś, mimo niedzieli, nie gotowałam obiadu, bo po pierwsze dla mnie i M. został z wczoraj, a po drugie M. stwierdził, że kupimy Mateuszowi zupę w jakimś lokalu, bo szkoda przy takiej aurze  w czterech ścianach siedzieć. Tak tez zrobiliśmy. Wybór padł na brokułową, którą mały lubi. Zresztą, on w ogóle zupy lubi. Zjadł połowę porcji grzecznie, a potem zaczął cyrk uskuteczniać i protestować. Ani zabawianie, ani proszenie, nic nie pomagało nie chciał i już. W końcu M. stracił cierpliwość i małego zabrał, a ja...dokończyłam zupę. Po zjedzeniu pozostałej porcji nie byłam zdziwiona, że Mati nie chciał jej dalej jeść. Zupa była za słona! Może dla innych to nie, ale ja mało solę i synek jest do tego przyzwyczajony. Martwiłam się, że głodny, ale dziecię me krzywdy sobie zrobić nie da i przy najbliższym sklepie piekarniczym zażądał bułki. I zjadł ją z apetytem. Trochę mam wyrzuty sumienia za ten brak obiadu dla niego, ale z drugiej strony chyba przesadzam, żadna krzywda przecież mu się nie stała.
Jutro jedziemy na kontrolę z Wiki do kardiologa dziecięcego i na zakupy. Zastanawiam się w jakim humorze wrócę. Czy sobie kupię to co chcę? Czy jednak moje obfite kształty na to nie pozwolą. Okaże się. Humoru mi też nie poprawia fakt, że M. dał mi dziś bardzo delikatnie do zrozumienia, że "coś" powinnam ze sobą zrobić, bo jest mnie troszkę za dużo. Tym bardziej, że wymusiłam rowerek stacjonarny, który teraz służy jako wieszak na ręcznik małej. I tenże rowerek M. mi cały czas wypomina. No i ma rację chłopina.

czwartek, 1 września 2011

Wreszcie mam neta!

Dwa dni prawie postu, bo neta prawie nie było. Teoretycznie i owszem, ale w praktyce mulił na maksa. Chyba się uzależniłam czy cóś, bo strasznie mnie denerwowało, że strony otwierały się po kilka minut, albo wyskakiwał jakiś Error i po zawodach. Dziś już nie dam rady, bo mała zrobiła mi pobudkę o 4:30, więc padam na pyszczek, ale jutro mam nadzieję nadrobię to i owo z wpisem posta włącznie.Tym bardziej, że zostałam zaproszona do kosmetycznej zabawy przez MICę. Wszystko to jednak jutro, bo dziś i tak się nie mogę już skupić. Dla niektórych to młoda wieczorna godzina, a dla mnie to prawie środek nocy. Jutro znowu jestem mamą pełną gęba i bez pomocy, więc wyspać się należy.
Swoją drogą, jak ja kiedyś żyłam bez internetu?