poniedziałek, 31 października 2011

Rodzinna niedziela

W dniu wczorajszym stał się cud. M. cały dzień spędził na łonie rodziny. Ba, udało się go nawet na spacer wyciągnąć, a raczej powiedziałabym nawet, że to on wyciągnął nas. Zanim jednak do wielkiego wyjścia doszło to do obiadu trwał na posterunku w rodzinnym gronie, coraz bardziej tracąc cierpliwość do psocącego synka. A Mati dokazywał jak zawsze, a może i bardziej, bo przecież był tata.
Z powodu zmiany czasu organizacyjnie jakoś nie mogłam nic ogarnąć, ale w końcu po skończonym obiedzie gromadnie na spacer wyszliśmy.
Po drodze M. przekomarzał się ze swoja siostrzenicą. Andrea na co dzień mieszka poza granicami kraju, więc czasami słówka jej umykają. Nie słyszałam dokładnie, ale sprzeczała się o coś związanego z nastolatkami w dzisiejszych czasach. Ona swoje, M. swoje. W końcu, chyba z lekka poirytowana niereformowalnością wujka oświadczyła: Wujek, ale ty starożytny jesteś!
M. zrzedła z lekka mina, a ja uśmiałam się do łez.
Wzięliśmy równiez aparat ze sobą i po wgraniu fotek doszłam do wniosku, że albo mamy naprawdę kiepski aparat, albo nie umiemy robić zdjęć. Zdjęcia zamglone w większości wypadków nadają się jedynie do wykasowania. Aż mnie to rozzłościło. Na pozostałych zdjęciach, które jako tako się prezentują, i na których figuruje moja postać, humor mi tez nie poprawił. Po raz kolejny stwierdzam, że jestem za gruba! I po raz kolejny stwierdzam, że muszę coś z tym zrobić! Tyle, że silnej woli starczy mi na tydzień, góra dwa, a potem złe nawyki powracają.
Na koniec dnia usłyszałam od M., który krótko skwitował moje użalanie się nad sobą i swoimi nadprogramowymi kilogramami: Kochanie to zrób coś z tym zamiast narzekać. to nie chodzi tylko o wygląd, ale przede wszystkim o twoje zdrowie.
I jak mu tu nie przyznać racji?
A na koniec parę wczorajszych fotek



piątek, 28 października 2011

Chroniczne zmęczenie?

Od jakiegoś czasu łapię się na tym, że nie umiem odpoczywać. I wcale nie wynika to z faktu, że nie chcę, tylko, że nie umiem, nie pamiętam i pamięć moja pod tym względem szwankuje. Nawet jak mi się uda wygospodarować trochę czasu dla siebie i chcę się zdrzemnąć, bo Wiki śpi to...za cholerę zasnąć nie mogę. Piasek pod oczami, oczy czerwone jak u królika, więc z chęcią na wyrko się uwalam i...leżę, leżę, zamykam oczy, bo może szybciej, łatwiej przyjdzie mi odpłynąć w objęcia Morfeusza. Liczę barany, bądź wzorki na firance..i leżę, wprawdzie z zamkniętymi oczami, ale tylko leżę. Trwa to czas jakiś i w końcu zaczyna mi się robić błogo...i wtedy słyszę, że moje młodsze dziecię obudziło się i radośnie kopie w przewijak. No to tyle z mojego spania.
Bywa tez tak, że M. jakimś cudem przebywa po południu w domu przez czas dłuższy, więc "sprzedaję" mu dzieci i idę spać...Tyle, ze ten mój sen cholernie czujny jest. Wiki zapiszczy i ja już gały szeroko otwarte mam. Nasłuchuję...pisk radosny, bo pewnie tatuś podrzuca, więc wszystko ok, chcę dalej spać, więc leżę, i leżę i barany liczę...I doopa. W końcu wstaję i okazuje się, że "spałam" około 15 minut. M. zaskoczony, że co,już? Po spaniu? A ja zła jestem, bo mogłabym, a nie mogę pospać.
Nadchodzi noc. Teoretycznie lepiej, ale wstaje do małej trzykrotnie na karmienie i raz na oczyszczanie noska, bo katar dalej uparcie obecny i upierdliwy. Od dwóch dni kaszel doszedł. Także tylko Wika pod kołderką, po karmieniu, się rozgrzeje, to zaczyna kasłać. Z resztą Mati w tej kwestii tez nie lepszy, ale przynajmniej piersią go nie karmię. Także noce "koncertowe" i to w duecie, bo Mati póki co śpi z nami. Z wiadomych względów zatem, już rano wstaję niewyspana...I mimo, że w dzień udaje mi się wygospodarować czas na sen, to ten cholerny sen nie nadchodzi.

niedziela, 23 października 2011

Problemy z blogiem

Nie mam pojęcia co się dzieje. Jak chcę wejść na któryś z moich postów np. przez link z nk.pl, to mam informację: "Bad Request. 400 Error". Jeśli z bloga chcę wyświetlić posty, to samo, z facebooka- to samo. I za cholerę nie wiem co z tym fantem zrobić. Może ktoś mi podpowie?

Poza tym u nas czas jakoś gna do przodu. Może to "wina" Ady, siostrzenicy M. :) Ada przyleciała do nas 17 października, więc mam do kogo buzię otworzyć i z kim pogadać. Z drugiej strony zachodzę w głowę jak zorganizować czas szesnastolatce w październiku. Sama czasami ganiam jak kot z pęcherzem, żłobek, zakupy, obiad, sprzątanie, żłobek...a potem to mam dość, a Mati wtedy zaczyna brykać, no bo szczęśliwy, że wreszcie w domu.
Adaptacja urwisa w żłobku trwa. Serce mi się kraje kiedy całą drogę z domu do żłobka utwierdza sam siebie, że po niego przyjdę, w kółko, kilkadziesiąt razy zadając pytania" "Mamo, a psyjdzies po mnie?", "A po obiadku psyjdzies?" "A zabiezieś mnie do domtu?" Mam jednak nadzieję, że już bliżej czasu, kiedy to będzie lepiej i mały się przyzwyczai.

Wiki nadal zasmarkana. Ponownie byłam z nią u lekarza, bo katar już dwa tygodnie trwa. Na szczęście po przebadaniu małej, lekarz orzekł, że żadnych innych objawów nie ma. Dostaliśmy natomiast skierowanie do laryngologa. Było już za późno w piątek, żeby Wiktorię zarejestrować, zrobię to jutro.

A u mnie? No cóż, pracy nadal brak...

piątek, 14 października 2011

Wiki się nie uchroniła.

Niestety, moją córcię również smark dopadł. Upierdliwy glut męczy dziecię moje już dni kilka. Pierwsze dwie noce kompletnie nieprzespane, bo mała nijak poradzić sobie nie mogła ze złapaniem oddechu przez otwory nosowe. Oddychała przez usta, to jej w gardle zasychało czy jak. W każdym razie była bardzo marudna i płaczliwa, co nikomu z nas na dobre nie wychodziło. Początkowo strasznie było mi jej żal, nawilżałam nos, odciągałam paskudne gile, nawilżałam, odciągałam, nawilżałam...W końcu i nerw mnie złapał, bo te zabiegi efektów żadnych nie przynosiły. Dopiero w trzecim dniu przypomniało mi się, że w zasobach aptecznych posiadam Nasivin dla niemowląt. Zatem wieczorem dnia trzeciego, zgodnie z instrukcją, zastosowałam owe krople i...10 minut mija...nic...15 minut mija...nic...dopiero po około 20-25 minutach Wikusia złapała oddech przez nos. I po kilku kolejnych minutach spokojnie zasnęła. Uff! Od tamtej pory Nasivin cały czas w użyciu wieczorową porą, a w dzień... nawilżam, odciągam, nawilżam, odciągam...Poszedłby już ten glut w diabły!

Na szczęście u Mateusza katar już na wykończeniu. Zatem pierworodny od poniedziałku znowu do żłobka i znowu czekają nas jego małe histerie. Jakoś musimy przetrwać. Niestety przez infekcje maluchów, ja w domu uziemiona, więc poszukiwania pracy stanęły w miejscu. Cholera, tak mi tego czasu brakuje.
Do spokojnych osób raczej nie należę, a sytuacja ta wcale mi nie pomaga. A wręcz przeciwnie, jestem coraz bardziej rozdrażniona, bo ofert w internecie niezbyt wiele, a te co są, to nie bardzo w kierunku mego wykształcenia, bo ani żaden ze mnie asystent weterynarii, ani murarz glazurnik. Zatem póki co, doopa blada!

niedziela, 9 października 2011

Gil po same jajka

Tytułowy gil dotyczy mojego pierworodnego, który "aż" trzy dni do żłobka pochodził, kiedy go właśnie dopadł. Ów gil go dopadł. Nieproszony! Sam się wprosił. Dziecię me zatem od czwartku z nosem zatkanym po domu sie pałęta, co nie znaczy, ze mniej psotny się zrobił. Wcale a wcale. Do tego,  żeby było "weselej" to ma również jakis problem urologiczny. Prawdopodobnie zapalenie pęcherza czy cóś w tym stylu. Do lekarza tatuś z dzieckiem poszedł albo raczej pojechał, bo w czwartek po południu pogoda wilgotna i wietrzna była.Jak to facet, z rozmowy z lekarzem niewiele zapamiętał. Pewnikiem więcej się dowiem na kontroli z Matim będąc.
Obserwuję synka czy jeszcze go pobolewa "pimp" od czasu do czasu nawet zapytam. Na szczęście najczęściej mówi, ze go nie boli. Przedwczoraj przyuważyłam, że mimo negatywnej odpowiedzi, cały czas się za te swoje "klejnociki" łapie. Zapytałam ponownie czy go boli i znowu otrzymałam odpowiedź negatywną.
- To czemu trzymasz się za "pimpa"? - pytam
- Bo taki duzi sie źlobił - usłyszałam w odpowiedzi.
Yyy... normalnie zapomniałam języka w gębie...

środa, 5 października 2011

Po pierwszej rozmowie

Aplikacja tu, aplikacja tam...poszły w przestrzeń wirtualną. Mam trochę utrudnione bieganie z CV po firmach mojego miasta rodzinnego, bo z wiadomych względów wiąże się to z proszeniem. Z proszeniem o pieczę nad moją latoroślą i niby chętni są, ale jak przychodzi co do czego to chętnych jednak brak. A dlaczego? Ano dlatego, że jakbym miała biegać i o pracę się pytać, to na pewno nie zajęłoby mi to pół godziny czy godzinę, ale dłużej, znacznie dłużej,więc tym samym dłużej trzeba byłoby z dziećmi zostać. Pozostaje zatem przestrzeń wirtualna, ewentualnie wyskok w konkretne miejsce i natychmiastowy powrót do domowych pieleszy.
Ja nie wiem czy wszyscy myślą, że znajdę pracę siedząc w domu? Może i tak myślą, zważywszy na fakt, że kilka dni temu otrzymałam telefon i zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Z jednej strony mile mnie zaskoczył szybki odzew, a z drugiej wpadłam w popłoch, bo...cholera jasna, no nie miałam w co się ubrać! Moja poprzednia firma, mimo, że pracowałam w biurze, nie wymagała strojów biurowych,  za takowe uchodziły dżinsy i grube swetry, co by nie zmarznąć. A tutaj...no głupio by było w dżinsach wyskoczyć. Postanowiłam zatem poczynić zakupy. Czysta klasyka, spódniczka i biała bluzka. Ze spódnicą problemów nie miałam, bardziej z wyborem, bo kilka bardzo mnie do gustu przypadło. Natomiast prostej białej bluzki, bez żabotów, falbanek i innych udziwnień, to ze świecą szukać. W końcu znalazłam jakąś "Made in Taiwan" czy inną chińszczyznę. Rozmowa umówiona na dzień dzisiejszy, na 10:30. Oczywiście poziom stresu przekroczył granicę normy, ale trzeba było się do kupy zebrać i iść. Poszłam zatem na miękkich nogach.Niestety nie jestem dobra na rozmowach kwalifikacyjnych, bo stres mnie zżera i tym samym sprzedać się nie potrafię. Nie inaczej było i tym razem. Przez 45 minut zapytywano mnie o doświadczenie zawodowe, co było powodem rozstania się z poprzednimi firmami itd. itp. W końcu doszło do tego czego najbardziej nie lubię i zawsze się na tym rozkładam: scenka sprzedażowa. Wstyd się przyznać, ale mimo lat spędzonych na sprzedaży różnych artykułów i usług, to na rozmowach kwalifikacyjnych, z nerwów mam taką pustkę w głowie, że niewiele potrafię z siebie wydusić. W końcu było mi wszystko jedno i powiedziałam, że zamiast tracić czas na sprzedanie coś klientowi, który tego "cosia" nie chce, wole się skupić na poszukiwaniu klientów mniej opornych. Jak wypadłam, bladego pojęcia nie mam, ale jak nie zadzwonią to się nie obrażę. Powód? Płaca! Jak usłyszałam ile mi proponują to pomyślałam, że sobie ze mnie jaja robią. 1700,00 PLN brutto! Zatem netto będzie gdzieś około 1250,00 PLN. Plus premia, która może, ale być nie musi. Warunki dla mnie absolutnie nie do zaakceptowania! Szukam zatem dalej!

poniedziałek, 3 października 2011

Pierwszy dzień w żłobku

Nadszedł długo oczekiwany przeze mnie dzień. Mój mały synuś poszedł do żłobka. Jako, że wydarzenia ostatnich dni, nieco nadszarpnęły moją psychikę, z malcem wysłałam M. Bałam się, że nie udźwignę tego stresu i pęknę, a lepiej żeby Mati mamy łez nie widział. Przed wyjściem powiedziałam mojemu M., ze dziecię nasze ma trafić do III grupy. Po 20 minutach dzwoni telefon. Okazuje się, że Mati ma jednak iść do grupy IV. Lekki chaos, ale na szczęście opanowany w miarę szybko Z nerwów zaaplikowałam sobie melisę, tak dla zachowania zdrowych zmysłów. Kręciłam się po domu jak ogłupiała, nie mogłam tak naprawdę na niczym konkretnym się skupić, więc wzięłam Wiktorię i wyszłam. Poszwendałam się po mieście w kierunkach różnych, po czym przysiadłam na ławce w pobliżu żłobka. Wcześniej kupiłam sobie SHAPE i zagłębiłam się w lekturze. w każdym razie próbowałam się zagłębić. W końcu w granicach godziny 12:00, po wykonaniu telefonu do M. i jego przybyciu, poszliśmy po małego.
Pani oznajmiła nam, że popłakiwał i trzeba było go zabawiać, po czym przyprowadziła mojego przestraszonego chłopca. Chyba do końca życia nie zapomnę tego jego spojrzenia. Przytulił się do mnie i zapytał o tatę, a zobaczywszy go, po chwili uśmiechnął się.
Ze stresu mały w żłobku nic nie zjadł, ale byłam przygotowana i w drodze do babci wszamał pączka i bułkę maślaną. Oświadczył, że jutro do żłobka też pójdzie. Może tak źle nie będzie?
Idąc rozmawiałam z nim wypytując oczywiście o żłobek:
- dużo dzieci w żłobku?
- taa
- a bawiłeś się z dziećmi?
- taa
- a z jakimś kolega się poznałeś?
- taa
- a jak kolega ma na imię?
Tu Mati się chwilę zastanowił i oświadczył:
- Yyy...chiba "łopieć"
Roześmiałam się serdecznie z tego "imienia". Oj ten mój mądrala. Szliśmy dalej, powiedzmy, że dyskutując, kiedy na drodze pojawiła się psia kupa. Ja do małego:
- Uważaj! Brzydka psia kupa leży, fuj!
a Mati na to:
- Wciale nie bzidka, ładna kupa - odpowiedział.  No rozwalił mnie tym tekstem.