sobota, 26 listopada 2011

Wrażenia

Dwa tygodnie pracy minęło i mogę sie pokusić na małe podsumowanie wrażeń. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się tylu wydarzeń i to takich. Pierwsze dni w pracy ...nudziłam się jak mops. A dlaczego? Ano dlatego, że dostałam przykaz czytania uchwał, regulaminów, instrukcji ...etc. etc. Dnia trzeciego spytałam dyrektorkę kiedy dostanę swoje hasła do systemu, to usłyszałam, że jak już będę w tym systemie biegła. W pierwszej chwili pomyślałam, że żartuje, ale mina jej była jak najbardziej poważna. Zaczęłam zatem zastanawiać się, czy ową wymaganą biegłość uzyskam do końca okresu próbnego, bo pozostałe koleżanki miały tyle pracy, że mogły mnie "wpuścić" do systemu tylko na chwilę. Chwila ta jednak była zbyt krótka, żeby coś konkretnego z tego wynieść. W międzyczasie dowiedziałyśmy się, że w Centrali szkoli się dziewczyna, na podobne jak my stanowisko (mam na myśli siebie i pozostałe koleżanki), która miałaby pracować u nas. Dziewczyny zaczęły bać się o pracę, bo dyrektorka nabrała wody w usta i nie chciała nic wyjaśnić. Tym samym zachowanie jej potęgowało obawy.
Szkoląca się dziewczyna, na prośbę kadrowej, podrzuciła mi umowę i co się okazało? Że to ta sama babeczka, z którą gadałyśmy przed rozmową kwalifikacyjną. Przynajmniej jakaś znajoma twarz. Mimo próby wypytania jej, to widać było, że wiedziała niewiele więcej niż my.
W miniony poniedziałek pojechałam z dyrektorką na szkolenie. I tam bomba pękła. Okazało się, że i owszem,  nastąpiła zmiana...na stanowisku dyrektorskim. Ale numer! Największą radochę miały dziewczyny, ponieważ, ich zdaniem,  poprzednia dyrektorka stosowała mobbing, a przez ostatni tydzień jedynie hamowała się w mojej obecności. Oj nasłuchałam się o niej, nasłuchałam. Cieszę się zatem, że ze stanowiska poleciała, zanim ja miałabym mieć przez nią jakieś przykrości. Co ciekawe mimo degradacji, w pracy pozostała, więc atmosfera w tej chwili jest średnio ciekawa. A nowa pani dyrektor? Jak na te kilka dni jako nasza przełożona, pokazała się z jak najlepszej strony. Konkretna, ale słucha również co ma do powiedzenia pracownik. Hasła i loginy załatwiła w jeden dzień dla mnie, więc wreszcie mogę powiedzieć, że pracuję. Nauki przede mną dużo, ale już nie na sucho. Kto by pomyślał, że w nowej pracy będę świadkiem taakich wydarzeń.

P.S Przypominam o klikach na banerek Eucerin. Dzięki nim jestem w rankingu nagradzanym kosmetykami, ale cały czas potrzebuję klików, żeby się utrzymać. Za wszystkie głosy z góry bardzo dziękuję.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Kozaki- czy to jakiś problem?

Moje stare kozaki przeżyły trzy sezony i dogorywały. W związku z tym postanowiłam zakupić nowe. Wygospodarowałam pieniążki i ruszyłam...Jeden sklep, drugi, trzeci, piąty...Sklepy w innym mieście i bulba. Kozaków brak. Kłamię, właściwie to są i to mnóstwo jest, ale nie dla mnie! Ja nie mam 180 cm wzrostu i smukłych łydek. Jestem z metra cięta, a moje łydki, delikatnie mówiąc są masywne. Czy w związku z powyższym mogę tylko pomarzyć o długich kozakach, które mogłabym założyć do spódnicy? Aha, i jeszcze wymyśliłam sobie, że chcę na obcasie. A co by nie. Chciałam troszkę się wydłużyć, by sprawić wrażenie że jestem szczuplejsza niż naprawdę jestem i wyższa i tym samym nogi moje miałyby również zyskać na smukłości. Ale sobie wymyśliłam, no! Jakieś na płaskim obcasie, dla babci może i bym znalazła i nawet wcisnęła w nie moje kończyny dolne, ale ja nie takie chciałam! Ja chciałam na obcasie i to jeszcze, żeby ten obcas nie był szpilką. Szukałam i szukałam i już straciłam nadzieję W piątek, po przyjściu z pracy zauważyłam, że odpada podeszwa w starych kozakach i już było jasne, że kozaki MUSZĄ się znaleźć. Ruszyłam zatem, zdesperowana, w sobotę na miasto. Mój M. dodał mi jeszcze parę groszy, bo może znalazłabym coś na siebie, ale kosztuje drożej niż sobie postanowiłam. I miał rację, trzy sklepy obeszłam, we wszystkich wcisnęłam łydki w trzy pary butów, a zakupiłam najtańsze, bo "zaledwie" 349,99 zł zapłaciłam. Pozostałe droższe były. Masakra! Mam nadzieję jednak, że moje nowe buty, co najmniej na trzy sezony starczą, bo to w końcu Lasocki w CCC zakupiony.

P.S. Przypominam tym co mogą i chcą  link do głosowania, gdzie mogę wygrać kosmetyki, ale potrzebuję "wcisnąć" się w ranking. Głosować można co 5 minut klikając albo w link TUTAJ, albo na banerek po prawej stronie. Z góry dziękuję za każdy głosik, który jest na wagę złota.

niedziela, 20 listopada 2011

Wielka prośba!

Prośba wielka do wszystkich. Biorę udział w konkursie na wizaż.pl. Do wygrania kosmetyki Eucerin Dermopuryfier. Klikajcie proszę na banerek i pomóżcie mi wygrać. Będę bardzo wdzięczna!

środa, 16 listopada 2011

Na wariackich papierach

Tyle się ostatnio dzieje, że nie mam czasu nawet się podrapać w cztery swoje litery. Od 15.11.2011 podjęłam pracę, czyli równy miesiąc po zakończeniu poprzedniej pracy. Nie przypuszczałam, że uda mi się tak szybko. Jedyny minus tej pracy, który zauważyłam do tej pory to niestety płaca. Jednakże po przemyśleniu doszłam do wniosku, że w dobie kryzysu nie ma co wybrzydzać, a jak znajdę lepszą to zawsze mogę się zwolnić. Póki co pracuję tutaj, gdzie pracuję.
Szczerze mówiąc, myślałam, że bardziej będę się stresować pierwszymi dniami  w nowym miejscu. Okazało się, że całkiem spokojnie przez pierwsze chwile przebrnęłam. Chyba jestem już zaprawiona w boju. Poza tym atmosfera wydaje być się całkiem fajna jak na pierwszy "rzut oka".
Bardziej natomiast stresuję się sytuacją domową, bo dzieci, a zwłaszcza synek, z jednej infekcji wychodzi, a w drugą  włazi. Był aż dwa dni w żłobku, a dziś wstał z zaropiałym okiem lewym, wściekle suchym kaszlem,  stanem podgorączkowym i oczywiście katarem, który ciągnie się i ciągnie. Zauważyłam również, że Mati gorzej słyszy. Wiki, dla równowagi chyba, miała zaropiałe oko prawe. W życiu wcześniej takiej sytuacji nie przeżyłam, więc w pierwszym momencie przestraszyłam się nie na żarty. Oczywiście popołudniu zaliczyłam lekarza. U Wikuni to prawdopodobnie konsekwencja ciągnącego się kataru od półtora miesiąca, a Mati ma zapalenie spojówek i infekcję gardłowo- nosową. Pogorszenie słuchu może być właśnie tą infekcją spowodowane. A, że nasłuchałam się czym może się przedłużający katar u dzieci zakończyć, to postanowiłam na zimne dmuchać i w dniu jutrzejszym oboje z tatą idą do laryngologa. Prywatnie, bo na NFZ to dwa tygodnie czekać trzeba, a i opinie o lekarzach niezbyt zachęcające do wizyt.
w tym wszystkim moja mama, której przypadło pilnować wnuczki, bądź wnuków w zależności od potrzeby. Dwa dni pracuję, a ona już narzeka. Dzisiejszego ranka ścięłam się z mamą mocno, bo jeśli deklaruje się pomóc, to niech potem nie narzeka, nie sapie, nie cmoka i nie robi zbolałych min, bo doprowadza mnie tym do szewskiej pasji. Dziś nawet zadałam pytanie, czy mam zanieść wypowiedzenie w drugim dniu pracy. Nie uzyskałam odpowiedzi. Ja wiem, że to dla wszystkich nowa i stresująca sytuacja, ale musimy razem przez nią przebrnąć. Dziś Wikusia miała wyznaczona wizytę u laryngologa. Kontrolną wizytę. Mama tak się denerwowała, że powiedziała, żebym się zwolniła z pracy do tego lekarza. Myślałam, że sobie żartuje. I od tego się zaczęło...W końcu poszła, bo jak mus to mus. Nie miałam nikogo, kto mógłby zamiast mamy iść. Lekarz nie miał żadnych zastrzeżeń do rozwoju małej i mało tego, Wiki u lekarza po raz pierwszy ZARACZKOWAŁA. Mama mówi, że zrobiła wielkie oczy na ten widok.
Dziś we wpisie trochę misz masz, ale w wielkim skrócie opisuję wydarzenia ostatnich dni, bo się cały czas coś dzieje, oj się dzieje..

wtorek, 8 listopada 2011

Po drugiej rozmowie

Jakiś czas temu (będzie chyba ze trzy tygodnie) złożyłam do pewnej firmy CV. I tylko CV. Nawet zapytałam o list motywacyjny, ale usłyszałam, że niepotrzebny. Trochę dziwne, ale upierać się nie upierałam, bo nie lubię listów motywacyjnych pisać. Po złożeniu owego CV poszłam do domu i czekałam, czekałam dzień jeden, drugi, do końca tygodnia, końca miesiąca i nic, cisza absolutna. Uznałam, że widać do mnie nie zadzwonią.
Wczoraj jednak miłe zaskoczenie. Zadzwonili! Oczywiście jak już usłyszałam skąd dzwonią to uśmiech od ucha do ucha na twarzy mej zagościł, po czym lekko mina mi zrzedła. Po pierwsze miałam stawić się na rozmowę do głównej siedziby firmy, a to około 100 km od mojego miejsca zamieszkania, a po drugie na koniec usłyszałam "Proszę jeszcze rano czekać na potwierdzenie czy rozmowa się odbędzie" Odłożyłam słuchawkę lekko zdezorientowana. To w końcu będzie ta rozmowa czy nie będzie?
Oczywiście rano z niecierpliwością zerkałam na telefon. Zadzwonili! Potwierdzenie było. Jako, że M. dziś na miejscu to automobil załatwił, mama przyszła do Mateuszka, a my zapakowaliśmy Wiki i pojechaliśmy.
Jeszcze po drodze odwoziliśmy znajomego do miasta, które jest na trasie i przez to trochę nam czasu uciekło. Znajomy chciał pomóc, więc podał skrót. Pojechaliśmy zatem skrótem, tyle, ze okazał się on być prawie na całej długości rozkopany (czyt. roboty drogowe). Co chwilę trzeba było stanąć, bo przepuszczali wahadłowo. W samochodzie robiło się coraz bardziej nerwowo, bo już wiedzieliśmy, że się spóźnię na wyznaczoną godzinę. Próbowałam przekonać M., żeby nie przyspieszał, najwyżej się spóźnię. Ba, nawet wykonałam telefon z informacją co jest na rzeczy i usłyszałam, że poczekają. Ja swoje, M. swoje. Z tego wszystkiego przestałam się denerwować rozmową, a zaczęłam się denerwować samą jazdą. Spóźniliśmy się 10 minut. Biegiem pobiegłam do sekretariatu, gdzie pani przeprosiła mnie, że rozmowa się troszkę opóźni, bo prezes zajęty. A, to z samym prezesem mam rozmawiać. O żesz...nerw wrócił. Siadłam koło jakiejś babeczki i obie niewiele myśląc zaczęłyśmy rozmawiać. Pierwsze pytanie czy również na rozmowę. A i owszem, obie w tej samej sprawie byłyśmy. Potem rozmowa zeszła na temat ulubiony czyli...dzieci. I tak gadu, gadu i czas jakoś leciał, a czekałyśmy ...godzinę. W końcu czas nadszedł i rozmowy się rozpoczęły. Jak się okazało, w czeluściach korytarza, czaiła sie też trzecia osobniczka. I to ona pierwsza weszła, a ja ostatnia. Pan prezes okazał się bardzo miłym panem po 50-tce, a rozmowa tak naprawdę nie przypominała mi żadnych wcześniejszych rozmów, bo była bardziej osobista niż zawodowa. Padło nawet pytanie o dzieci i czy karmię piersią. I tu skłamałam, bo powiedziałam, że już nie karmię, bo muszę iść do pracy. Pan prezes zrobił mi nawet krótki wykład o dobrodziejstwie karmienia piersią i szkoda, ze jednak już nie. Mało buzi nie rozdziawiłam ze zdziwienia, bo rozmowa robiła się coraz dziwaczniejsza. Potem krótkie pytanie o wynagrodzenie i... wszystko w tym temacie. Mam czekać na telefon.
I telefon zadzwonił. W połowie drogi powrotnej z informacją, że jutro ponownie mam się stawić w siedzibie firmy ze świadectwami pracy, zaświadczeniami z kursów . Jutro również będę umówiona do lekarza, tak żeby 14 listopada móc się stawić do pracy. Ale jaja! Wszystko wskazuje na to, że mam pracę!

sobota, 5 listopada 2011

Chory

Tak wiem, nieraz mi mówiono, nieraz uprzedzano, że jak młody do żłobka pójdzie to chorować zacznie. Miałam jednak nadzieję, że mego synka choróbska paskudne ominą. Nic z tego. Wczoraj wieczorem zagościła temperatura 38,4, która udawało mi się zbijać, ale na kilka godzin jedynie, po czym gorączka wracała kilka kresek wyższa. Jak już było 39,2 st. zarządziłam, że do lekarza czas najwyższy. Tym samym do lekarza dyżurnego wybraliśmy się, który orzekł infekcje górnych dróg oddechowych i przepisał cztery różne paskudztwa. I kilka dni siedzenie w domu. Zdiagnozowany, to już mi ciut lżej, bo wiem przynajmniej co mu dolega. Teraz co chwilkę sprawdzam Itę, czy ona z kolei nic nie złapała, bo dopiero smarka się pozbyła. Oczywiście zewsząd kraczą, że jak on to i ona, więc sprawdzam, mając jednak nadzieję, że Wiki się nie zarazi. A miałam od przyszłego tygodnia chodzić pracy szukać, bo mama zgodziła się z Wiktorią pobyć...A tu doopa. Nadal jestem skazana na oferty, które nielicznie w internecie się pojawiają i mogę mailem aplikację przesłać. tyle, ze ofert tych jest niewiele.
Staram się szukać w tej sytuacji pozytywów. I znalazłam! Dzięki temu, że nie pracuję, mogę sama dzieckiem chorym się zajmować, a nie nerwowo na krześle w pracy siedzieć i siłą woli próbować popchnąć wskazówki zegarka by czas szybciej płynął. Wiem, że mama dopilnowałaby równie dobrze, ale jednak co sama to sama.
 

środa, 2 listopada 2011

Baba za kierownicą

W miniony poniedziałek doszło do niespodziewanego zdarzenia. Krótko po odebraniu Mateusza ze żłobka, M. odebrał telefon, po którym się wściekł. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale konsekwencją tego telefonu był fakt, że M. musiał gdzieś pojechać. To "gdzieś" okazało się mieć odległość znaczną. I zamiast popołudnie z rodzinką, to M. gdzieś tam na drogach i bezdrożach północnej Polski się plątał. Po godzinie 21:00 zadzwonił ze słowami : Jak zadzwonię to się ubierz i weź prawo jazdy. Że co? Myślałam, że się przesłyszałam. Instrukcja stanowczym tonem została powtórzona (złość M. nadal mocno trzymała w swych ramionach), po czym nie wdając się w żadne wyjaśnienia, M. się rozłączył. Głupia nie jestem, skoro mam wziąć prawko, to znaczy, że mam wsiąść za kierownicę. Ja??? Ostatni raz siedziałam za kółkiem będąc w ciąży z Mateuszem, więc jakieś trzy lata z hakiem temu. Wcześniej również kilka lat nie jeździłam. Ze mnie to nawet nie niedzielny kierowca, a jakiś okazjonalny. I teraz ni z gruszki ni z pietruszki miałam ponownie usiąść za kierownicą? Właściwie to za bardzo nie zdążyłam się zestresować, bo po rozmowie telefonicznej z M. położyłam spać synka i razem z nim usnęłam. Obudził mnie dopiero mój kochany. Widząc jego ponaglający wzrok, nie dyskutowałam tylko ubrałam się szybko i zeszliśmy do samochodu. Zostały mi wręczone kluczyki i miałam jechać. Stres sięgnął zenitu, że zapomniałam jaki pedał do czego. M. westchnął i rzucił jakiś komentarz, na który mu odpowiedziałam, że albo będzie normalnie mi odpowiadał na zadane pytania albo wysiadam i niech sobie robi co chce. Posłuchał. Za daleko musiałby drałować na piechotę. Krótki kurs obsługi samochodu i ruszyłam. Dobrze, że to po 22:00 było, więc innych pojazdów poruszających się,  tudzież pieszych, w zasięgu wzroku było brak. Jak sobie poradziłam? Zważywszy na fakt braku doświadczenia to...najważniejsze, że dojechałam tam i z powrotem, gdzie w drodze powrotnej jechałam sama, bo M. przesiadł się na drugi samochód i dlatego był potrzebny drugi kierowca. A, że troszkę na zakręcie pojechałam po jakimś krawężniku, a przy przejściu dla pieszych, po którym przechodził pieszy właśnie, silnik mi zgasł, to nic. Najważniejsze, że wróciłam do domu w kawałku i samochód też.
M. dopiero w domu sobie ulżył, mówiąc między innymi, że jakim cudem nie umiem jeździć skoro prawo jazdy posiadam. I, że on tego nie rozumie.
Ja oczywiście z przekory stwierdziłam, że skoro pojechałam i wróciłam samochodem, tzn. że jeździć umiem, jedynie jakość tej jazdy pozostawia wiele do życzenia. Ale czy rzeczywiście trudno zrozumieć, dlaczego?