piątek, 29 lipca 2011

Wszystko przez rajstopy

Ależ wczoraj schandryczona byłam. A wszystko zaczęło się od rajstop. Na wczoraj byłyśmy z Wikunią umówione do neonatologa. Rano pierwszy rzut oka za okno i już widziałam, że pogoda paskudnie wilgotna i smętna. Mojemu M., który poprzedniego wieczoru wrócił z trasy, zakomunikowałam, że na 10:20 do lekarza trzeba. Coś mi odmruknął jeszcze przez sen i na bok się przewrócił. Wstał jakiś czas później, to korzystając z okazji, zaczęłam okupować łazienkę w celu wypindrzenia się na wyjście. Stojąc pod prysznicem doszłam do wniosku, że...nie mam się w co ubrać. Nie, żebym w ogóle nie posiadała garderoby. Co to to nie. Jednakże wyśmienita większość ciuchów przeze mnie posiadanych nie chce na mnie wleźć. Stan pociążowy utrzymuje moje ciało nadal w stanie puszystym. Waga wprawdzie, ku mojej radości spada w dół, ale zdecydowanie zbyt wolno, co z kolei w ogóle mnie nie cieszy. Ja bym chciała już, teraz, zaraz być mniejsza. I tak sobie rozmyślając smętnie pod prysznicem uznałam, że ubiorę po raz kolejny to co ubieram ostatnio zawsze w chłodniejsze dni. Do tego zamierzałam ubrać rajstopy... czarne...40 DEN...kryjące, jakby kto nie wiedział. Wcześniej jednak chciałam wyskoczyć do sklepu, więc się ubierałam, a zakładając rajstopy zahaczyłam paznokciem i...zrobiłam wielką, ogromniastą dziurę wielkości arbuza! No trafiło mnie, bo o tej porze roku zapasów rajstopowych nie posiadam, jedynie od czasu do czasu korzystałam właśnie z tej pary. No i w panice zaczęłam poszukiwać czegoś innego. Tyle, że wszystko za ciasne!!! W końcu wlazłam w szare spodnie i nawet udało mi się na wdechu je dopiąć, ale...nie odważyłabym się kroku w nich zrobić, bo pęknięcie szwu na zadku było bardzo prawdopodobne. W amoku poszukiwań zgubiłam czas... w końcu jak wpadłam na pomysł, że polecę po rajstopy, to M. rzucił okiem na zegarek...czasu już nie było! To w co ja mam się do cholery ubrać???? Na domiar złego mżawka zmieniła się w ulewę, co mnie dodatkowo dobiło. M. wpadł na pomysł, że pójdzie po samochód, a ja mam przygotować dzieci i siebie do wyjścia. (Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że my auta nie posiadamy na własność, ale w sytuacjach nagłych, losowych czy kryzysowych M. może pożyczyć auto służbowe. Ściana wody za oknem zdecydowanie była sytuacją kryzysową)
Maluchy ubrałam, a ja zamiast rajstop założyłam krótkie leginsy (miałam na sobie sweterkową tunikę, więc od biedy mogły być). Siedziałam w samochodzie i rozmyślałam co do licha zrobić, żeby schudnąć. Tyle ciuchów w szafie na mnie czeka...Ale jakiś chochlik we łbie siedzi i kusi, żeby wyrzucić zalegające stosy i na nowo garderobę sobie sprawić, bo przecież i tak w tamte ciuchy nie wchodzę. Tyle, że kasy brak na całkowitą przemianę garderoby.
A rajstopy kupiłam sobie dzisiaj. Na wszelki wypadek dwie pary.

środa, 27 lipca 2011

Brzuchaty kamuflaż

Jedna z blogujących mam rozpoczęła kapitalną akcję, o tutaj. Przyłączam się do akcji. W moim przypadku, po cc, swoje brzuchate fałdy mogłam zacząć ruszać dopiero niedawno. Teraz zapamiętale ćwiczę brzuszki i wmasowuję w okolice, w których powinna znajdować się talia, preparat rzekomo wyszczuplający firmy Eveline. Specjalnie efektów jeszcze nie widzę, ale z czasem ...kto wie. Bardziej muszę popracować nad dietką, bo brak silnej woli skutkuje brakiem płaskiego brzuszka. A że w domu z dziećmi przesiadywać nie zamierzam, to zakupiłam sobie ciuszek, który wedle mnie co nieco mi maskuje. Nie wnikam czy moje odczucia są prawidłowe, ważne, że to ja się dobrze czuję.
Mój M. twierdzi, że ten strój nadaje się jedynie na wykopki, wobec tego na owe wykopki wybieram się prawie codziennie, bo zestaw ten nakładam na siebie nagminnie i jak długo będzie ciepło, to pewnie zakładać go będę. A co! 

wtorek, 26 lipca 2011

Jak utemperować diablątko?

Wczorajszy dzień był pod znakiem oczekiwania na wizytę u ortopedy z Wikusią. Miałyśmy się u lekarza zjawić między 15 a 17 godziną. byłyśmy zaraz po 16-tej i z marszu weszłyśmy do gabinetu. Okazało się, że panewki, które wcześniej usadowiły się niekoniecznie tak jak powinny, teraz zdanie zmieniły i są usadowione tam już odpowiednio.. Lekarz orzekł, ze wszystko jest w porządku, po czym jeszcze troszkę "powykręcał" Wikuni nóżki, za co został obdarowany przez nią bezzębnym, głośnym śmiechem. Pan doktor skomentował moją córeczkę "Jaka ty jesteś fajna" i w nagrodę mała ponownie się do niego uśmiechnęła, a u mnie, dumnej i uspokojonej mamusi, również banan zagościł na twarzy. Kolejna, ostatnia mam nadzieję kontrola przewidziana jest na 31 października.
Oczywiście z małą nie byłyśmy same, bo towarzyszyła nam moja mama (bo M. znowu w trasie) oraz niesforny Mati, który tylko szuka okazji, żeby psocić. Ja z kolei, cały czas zastanawiam się jakby mu zorganizować czas, żeby mu się nie nudziło.
Natchnęła mnie pewna reklama, którą zobaczyłam, jak wychodziliśmy z klatki do wyżej wymienionego lekarza. Ulicą, za gadającym autem owa reklama jechała i mnie się ukazała. A co reklamowano? Niejakie oceanarium, które to znajduje się u nas w mieście, a o którym pojęcia nie miałam, że takowe u nas jest.
Zatem doznałam olśnienia i postanowiłam synkowi pokazać rybki. Zdawałam sobie sprawę, że darmo nic nie ma i żeby wejść, to trzeba gotówką się okazać. Nie przewidziałam jednak wysokości ceny za bilet: normalny 20,00 PLN, a ulgowy 15,00 PLN. Przy czym ulgowy obejmował już dzieci od lat dwóch. Zrobiłam  z Mateuszem sprzed kasy tył zwrot, bo po pierwsze nie posiadałam takiej gotówki na zbyciu, a po drugie uznałam, że z cena jest zbyt wygórowana. Żeby jakoś wyjść przed synkiem z twarzą, to pokazałam mu rybki...na ścianie owego, pożal się Boże, oceanarium. Na szczęście małemu kolorowe rybki na ścianie się  podobały, uśmiech na twarzy dziecka zagościł.
Sielanka trwała do kolejnego skrzyżowania, obok którego znajdował się sklep z artykułami dziecięcymi, który to postanowiłam odwiedzić, w poszukiwaniu czegoś, czego dla Ity poszukuję. Ja rozmawiałam z ekspedientką, a Mati postanowił pobuszować po sklepiku, a konkretnie pochować się między wieszakami tego niemiłosiernie zagraconego sklepu. Złapałam go w ostatniej chwili i zabroniłam. Na co mój syn zareagował rzutem na podłogę, krzykiem i kopaniem najbliższego kartonu. Ze zdumienia wytrzeszczu oczu dostałam, bo wyczyn ten poczynił po raz pierwszy i autentycznie w pierwszej chwili nie zareagowałam. A potem i owszem, klapsem. Z wiadomych względów, mały się nie uspokoił, tylko wył idąc do domu.
 Najgorsze jest to, ze mam tak stępiony umysł, ze nie mam pojęcia jak go okiełznać. Jak przemawiać, czy co robić, aby mój syn zaczął słuchać. Niestety coraz częściej mały jest nieposłuszny, krnąbrny, złośliwy...Czasem to mi ręce opadają z bezsilności. I zastanawiam się czy szukać sposobu czy przeczekać, bo minie...ale z drugiej strony, jak reagować nie będę, to wlezie mi na głowę. W domu, to mu na przykład zabiorę ulubioną zabawkę, albo wyłączę bajki, albo każę mu samemu siedzieć w pokoju, a na zewnątrz...kurde blaszka, no nie mam pomysłu. Także wszelkie pomysły doświadczonych, bądź pomysłowych mam mile widziane.

czwartek, 21 lipca 2011

Nas też nie ominęło

W swej rodzicielskiej naiwności sądziłam, ze nas ten etap ominie. Że dotyczy on córki kuzyna, syna kuzynki, dziecka sąsiadki czy urwisa zaprzyjaźnionej sprzedawczyni ze sklepu, ale nie mojego dziecka! Niestety, pomyliłam się. Mój ukochany synek od kilku dni z upodobaniem powtarza "tuła mać!" Jak powiedział to po raz pierwszy, to myślałam, że się przesłyszałam. O cholera, pomyślałam.
Nie będę udawać, że moje dwu i pół letnie dziecko nauczyło się tego na podwórku (taka opcję tez już słyszałam i co ciekawe również dotyczyła dwulatki). To my, rodzice, mamy niewyparzone jęzory i musimy zacząć się kontrolować z przekleństwami. Podobno u mnie tego typu słownictwo występuje nader często i poza moją kontrolą. Dopiero jak mi ktoś zwróci uwagę, to dopiero się zorientuję co powiedziałam. Czeka mnie pełna kontrola słownictwa! Gorzej mi będzie ją kontrolować jak wrócę do pracy, bo większość współpracowników to mężczyźni, do których trzeba w ich języku się zwracać, bo jakbym zaczęła mówić językiem literackim, to nie jestem pewna czy by mnie zrozumieli.
Póki co Mateusz chodzi i niemalże podśpiewuje swoje" tuła mać", a ja gęba na kłódkę i pełna cenzura języka.
Swoją drogą, to czemu Mati nie podchwycił np. "aaa, kotki dwa..." śpiewane często siostrze?

wtorek, 19 lipca 2011

Próba naleśnikowa

Póki co próby wprowadzenia nowego żarełka do synusia gardełka, spełzają na niczym. Skubaniec nawet polizać nie zamierza i buntuje się uparcie przed spróbowaniem nowości. Dziś taką "nowością" dla niego miały być naleśniki. Chęć przemycenia,  do żołądka małego, owych naleśników podejmowali już wcześniej dziadkowie. Mateusz jednak nie był zainteresowany. Sporo czasu minęło, Mati starszy się zrobił, więc postanowiłam na śniadanie poczynić własnie naleśniki. Stres miałam przeokrutny, bo to było to moje pierwsze podejście do tej potrawy. Tak, tak, proszę się nie śmiać, ja naprawdę nigdy w życiu wcześniej naleśników nie zrobiłam. Choć to wyczyn podobno prosty i niemożliwy, żeby miał się nie udać.Może u innych. Ze mną bywa naprawdę różnie. Tak czy siak, w końcu zebrałam się na odwagę i przekopałam internet w poszukiwaniu prostego przepisu na ciasto. Znalazłam i to na niewielką ilość. I dobrze, bo jak miałabym coś schrzanić, to lepiej mniej zmarnować. Żeby było ciekawiej to mój M. jak najbardziej naleśniki robić umie, ale uznał, ze on to facet i kuchnia nie jest jego terytorium, więc nie zamierzał pomóc. Zeźliłam się na niego, bo pomóc nie chciał, ale komentować to i owszem. Nie powiem, ciasto mi wyszło, o konsystencji według mnie odpowiedniej. Ba, nawet wyciągnęłam patelkę i nasmarowałam tłuszczem...I to by było na tyle, bo zaczęłam się stresować, że placek mi wyjdzie za mały, za gruby, ze się porwie, że przypali...I tak stałam jak przygłup nad tą patelką, póki M. się nie zlitował i naleśników sam nie usmażył. A Mati?...No cóż, prawie godzina proszenia, grożenia, kombinowania i nic. Za cholerę nie dał się przekonać, że naleśniki są smaczne...No, przynajmniej termin zrobienia przeze mnie kolejnej próby naleśnikowej odroczony.

piątek, 15 lipca 2011

Zła ze mnie matka

Jestem złą, bezradną, nieprzewidującą i bezsilną matką. Dziś było o włos od tragedii. Na szczęście nad Wikunią czuwała Opatrzność, a ja biję się w piersi: mea culpa, mea culpa.
Mimo, że M. twierdzi, ze jestem mamą przewrażliwiona i trzęsę się nad dziećmi to dziś nie upilnowałam i nie przewidziałam.
Jako, że M znowu. w trasie to dziś przyszła pomóc mi mama. Wyszłyśmy z dziećmi z domu. Mama z małą w wózku spacerowała, a ja z Matim wchodziłam do sklepów gdzie potrzebowałam coś kupić. Moje starsze dziecko goniłam w Rossmanie, bo mało butelek z winem nie zwalił (dzięki temu się zorientowałam, że tam jest wino), kupiłam sobie gorset w innym sklepie, to mi uciekł za ladę i dopiero ekspedientka stanowczym głosem go wyprosiła, bo moje "Chodź tu, nie wolno" w ogóle na niego nie działało. W Biedronce bawił się ze mną w chowanego, więc zakup trzech produktów zajął mi trzy razy więcej czasu niż weszłabym tam sama. Z Biedronki poszłam z nim do apteki, ale na szczęście zajął się mleczną kanapką, więc tam zdążyłam kupić co potrzebowałam zanim on zjadł.
Wyszłam z apteki i mama powiedziała, ze musi pójść do mięsnego, i że teraz ona weźmie Mateusza. Sklep był pusty, drzwi otwarte i zablokowane, więc Mati biegał w kółko wózka i do sklepu, w kółko wózka i do sklepu...Stojąc zobaczyłam, ze żeberka taniej, mały akurat wpadł do sklepu, ja weszłam za nim i wyciągnęłam w jego stronę rękę. Wózek zostawiłam zablokowany pod sklepem. Mały jednak mnie ominął i śmignął przed sklep. Zdążyłam zobaczyć, ze odblokowuje wózek i pcha... Puściłam się za nim biegiem, krzycząc "Mateusz stój". A Mati śmiejąc się przyspieszał spychając wózek w dół po trawniku (jest tam niewielki nasyp i poniżej jeszcze chodnik i ulica)... W ostatniej chwili wózek złapałam...Na dolnym chodniku biegła jakaś pani, żeby wózek złapać. Strach i jednoczesna ulga, ze zdążyłam spowodowała, że ja, durna matka, w tych emocjach wyżyłam sie na dziecku, dając mu w tyłek. Wprawdzie bardziej się przestraszył moich krzyków niż poczuł przez pampersa klapsy, ale sam fakt...To mnie się lanie należało! Za zostawienie wózka na zewnątrz, choć sklep pusty i mogłam wjechać do środka, bo przeważnie tak robię! Za nie dopilnowanie starszego dziecka, wiedząc, że potrafi mieć dzikie i nieprzewidywalne pomysły! Zamiast tego ukarałam jego, dwuletnie, nieświadome niczego dziecko, po prostu skore do psot.
Mama wyskoczyła za mną ze sklepu, krzycząc, że to moja wina, że czemu karzę Mateusza za swoje błędy!  Miała rację. Warknęłam jednak do niej ze złością "Zamknij się!". Wzięłam synka za rękę i z wózkiem ruszyłam w stronę domu. Po drodze po policzkach płynęły mi łzy. Łzy przeżytego strachu, złości na samą siebie i cholernego poczucia winy.

środa, 13 lipca 2011

Kamień z serca

Dziś krótko, bo wypompowana jestem. Byliśmy z malutką u neurologa dziecięcego. Prywatnie. Dla własnego zdrowia psychicznego. Lekarka małą zbadała, poprzekręcała, popodnosiła, a nawet mała "oberwała" młoteczkiem i zastanawiała się po co przyszliśmy. To jej powiedziałam o "proroctwach" pewnej osoby. Parsknęła śmiechem i powiedziała, że absolutnie żadnego porażenia dziecko nie ma. Wszystko jest w porządku. Jak usłyszała jak z małą ćwiczę to powiedziała, żeby spokojnie kontynuować i uczyć małą prawidłowego napięcia mięśni. I nic więcej nie trzeba...Uff...kamień serca. Jednak tak się stresowałam tą wizytą, a byliśmy po południu, że jak emocje opadły, to ja nie do życia jestem. Ale do jutra stanę na nogi.

wtorek, 12 lipca 2011

Kałuże i nowy second hand

Wczoraj do południa u nas padało. Padało i padało, że omal w deprechę deszczową nie popadłyśmy. Mam na myśli mamę i mnie. Na szczęście w okolicach południa przestało padać i postanowiłyśmy korzystać z okazji i na czas jakiś z domu wybyć. Oczywiście Mati niekoniecznie miał ochotę na to samo co my i zaprotestował głośno i wyraźnie, że on nie idzie. Z jednej strony staram się słuchać co mówi do mnie i brać pod uwagę jego zdanie, żeby nie czuł się zlekceważony, a z drugiej przecież nie będziemy kwitnąć w domu, bo akurat on tak chce. Zatem próbowałam przekonać dziecię moje po dobroci, surowym tonem nakazując, prośbą i groźbą, ale uparciuch poszedł w zaparte. W końcu wpadłam na genialny, jak się okazało, pomysł: kałuże!!! Obiecałam synkowi, ze jak założy kalosze to będzie mógł chodzić po wodzie. Pomysł się okazał skuteczny. Uśmiech wypłynął na lico dziecka i chętnie dał się ubrać i bez marudzenia z babcią wyszedł.
Oczywiście na spacerze wszystkie kałuże jego. Już po pięciu minutach był mokry po samego pampersa, ale przy tym tak radosny i roześmiany, że wzbudzał uśmiech na twarzach przechodniów. Pilnowałam tylko, żeby "hopa" do kałuży robił jak nikogo w pobliżu nie ma.

Po drodze zauważyłam reklamę nowego second handu. Lumpeks jak lumpeks, w pierwszej chwili żadnego entuzjazmu nie wzbudził, dopóki nie zauważyłam, ze dotyczy on tylko i wyłącznie odzieży niemowlęcej i dziecięcej. Ooo, to już wzbudziło moje zaciekawienie, więc się do niego udałam, gdzie zostałam poinformowana, ze otwarcie nastąpi dnia następnego, czyli dzisiaj. Godzina 10:30 i się tam zameldowałam wiedziona ogromną ciekawością. M. stał na zewnątrz z Wiktorią, Mati szalał między wieszakami, a ja z wypiekami na twarzy rozglądałam się wokół. Efektem mojego rozglądania była o 100 zł lżejsza kieszeń. i wszystko kupione dla Wikuni. Jako pierwsza klientka dostałam 30% upustu, choć normalnie w dniu dzisiejszym było 20%.
Kupiłam jej dwie sukieneczki, piękny płaszczyk-grzybek, spodenki, dwa bodziaki, dresik, bluzeczkę, rampersik, buciki, sweterek, półśpiochy. I pewnie jeszcze bym buszowała, ale nie byliśmy przygotowani finansowo. Mieliśmy tylko tą stówkę.
Po przyjściu do domu przyjrzałam się bliżej zakupom i jeszcze bardziej podekscytowana stwierdziłam, ze spokojnie mogę mieszać, zestawiać, kombinować i komponować ze sobą ciuszki, bo większość do siebie kolorystycznie pasuje.
Co ciekawe, dziś rano przeglądałam allegro, gdzie znalazłam komplecik dżinsy ze sweterkiem. Sweterek śliczny, malinowy z truskaweczką, ale uznałam, że po licho mi te dżinsy. I co? Pierwsze co mi się w lumpku rzuciło na oko to ten sweterek!!! Mało nie zapiałam na jego widok. Oczywiście pierwszy w koszyku wylądował.
Jako, ze mała cały czas spała, to chłopaki poszli z zakupami do domu, a ja spacerowałam, spacerowałam, spacerowałam...Już nawet podejrzliwie zerkałam na to moje małe szczęście, ale ona dalej spała i spała i spała... Zachciało mi się kawy, takiej pysznej latte, więc zamówiłam sobie w kawiarence, gdzie obudziła się też Wika. Wyciągając ją z wózka zauważyłam, że cała prawa strona bluzki jest zalana. Wkładka laktacyjna nie wytrzymała i przepuściła co nieco. Trudno, cóż miałam zrobić. Spokojnie siadłam, malutką nakarmiłam, pyszną kawkę skonsumowałam i do domu ruszyłam. Po drodze zeszłam się ze swoimi chłopakami, gdzie M. na mój widok parsknął śmiechem. Zgromiłam go wprawdzie wzrokiem, ale specjalnie na niego to nie podziałało i nadal się śmiał. Prawie doszliśmy do domu... No właśnie, prawie robi zasadniczą różnicę, bo paskudne, wielkie ptaszysko zwane rybitwą, zrobiło sobie z mojej bluzki toaletę...Bezczelne ptaszysko.

sobota, 9 lipca 2011

Duszno i prawie porno

Wczoraj M wyruszył w trasę, więc dziś z odsieczą przybyła moja mama. Ledwo w drzwi weszła to zakomunikowała, ze dziś z dzieciaczkami trzeba wyjść szybciej, bo później będzie bardzo gorąco. Udało nam się wyjść jeszcze przed dziesiątą. Rzeczywiście, już się czuło, ze dzień będzie upalny i nie tylko, bo chyba nie zdążyliśmy dojść do końca bloku jak już się lepiłam, bo wysoka wilgotność powietrza była.
Oczywiście obrałyśmy kierunek na morze. Woda gładka jak tafla...Oj chętnie bym się tak zanurzyła w wodzie przy takiej temperaturze. Niestety brakuje mi podstawowej rzeczy, a mianowicie stroju. Bez tego nie da rady, a do plaży dla nudystów odległość znaczna, zresztą zwolenniczką pokazywania jak mnie Pan Bóg stworzył nie jestem. Zakiełkowała mi jednak myśl, żeby takowy strój sobie zakupić. Mam nadzieję, że do końca sezonu z kiełkującej myśli wykluje się jakiś przyzwoity strój kąpielowy.
Przed południem byłyśmy z dzieciaczkami  w domu, a popołudniu ponownie urządziłyśmy sobie kurs, ale tym razem po parkach w centrum.Trochę ich jest mniejszych i większych. Mateusz zachowywał się na granicy normy, więc nawet obydwa spacery do przyjemnych zaliczam. Ita na obu spała, z wyjątkiem końcówki spaceru nr dwa, bo wtedy postanowiła się obudzić i domagać żarełka.
Byłyśmy akurat blisko miejsca, gdzie lubię z nią przysiąść i ją nakarmić, bo znajduje się ono w podwórku i niedaleko jest plac zabaw, gdzie mój pierworodny, pod babcinym okiem mógł się wyszaleć. Z reguły ludzi w tym miejscu nie ma, albo raczej na nich po prostu nie trafiałam, ale tym razem ludź był. Zresztą siedział na "mojej" ławce w postaci starszej pani. Wobec tego zasiadłam na ławce, powiedzmy, że prawie na przeciwko pani starszej. Wyjęłam moje drące się dziecię z wózka, przystawiłam do piersi, przykrywając się przy tym pieluszką tetrową. Nie będę udawać, że jak karmię, to wpatruję się tylko i wyłącznie w moją córcię. Absolutnie nie. Właśnie wtedy, jak najbardziej się rozglądam, więc spojrzałam również na panią siedzącą na ławce na przeciwko. Uśmiechnęłam się do niej grzecznie (bo nawet udaje mi się czasem być pogodną), ale pani w odpowiedzi przyszpiliła mnie zgorszonym wzrokiem. O, żesz ty jędzo! Normalnie zeźliła mnie i nawet przez chwilę, miałam ochotę zdjąć pieluszkę i pokazać matkę karmiącą w całej okazałości. Patrzyła na mnie jakbym co najmniej na golasa na ławce kankana tańcowała. Dałam sobie na wstrzymanie jednak, bo nie zamierzałam tracić przez jędzę humoru.
Długo jednak nie posiedziałyśmy z małą, bo dorwało mnie końskie robactwo i dwukrotnie użarło. Na szczęście Wikunia już się najadła i mogłyśmy stamtąd się ewakuować.
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze szybkie lody. Właściwie to ja je zaliczyłam, bo mama na dukanie, Mati może z pół łyżeczki zjadły i uznał, że "zimde", po czym przestał się lodem interesować, a zaczął obserwować pałętające się na ziemi robactwo. A było tego mnóstwo. Dlatego też, razem z mamą zarządziłyśmy powrót do domu, żeby małemu, w związku z licznym robactwem jakiś szalony pomysł nie wpadł do głowy.

piątek, 8 lipca 2011

Jeździ czy biega?

W maju tego roku postanowiliśmy z M. zakupić naszemu pierworodnemu rowerek. Jako, że mały jakoś nie może sobie przyswoić umiejętności pedałowania (obojętnie czy na trzech czy na czterech kółkach), postanowiliśmy mu kupić rowerek biegowy. Zbliżał się przecież Dzień Dziecka. Zaczęliśmy przeglądać Allegro w poszukiwaniu odpowiedniej sztuki. W końcu wybraliśmy, rowerek firmy Kettler z hamulcem, bo zależało nam bardzo, żeby takowy był.
Rowerek przyszedł kilka dni przed 1 czerwca, ale nie czekaliśmy, bo dwulatek jeszcze nie kojarzy, ze akurat tego dnia jest takie a nie inne święto. Pierwsze wyjście i Mati prowadził rowerek między nogami, więc M. więcej rowerek nosił niż mały korzystał.
Później było jeszcze kilka wyjść z tatą, a wczoraj wyszliśmy razem, więc miałam okazję popatrzeć jakie Młody postępy poczynił. a poczynił niezłe. Na szczęście tym razem aparat wzięłam i uwieczniłam co nieco

Uff, w aparacie jest również kamera i od razu zastrzegam, ze to mój debiut w dodawaniu filmów.
myślałam, że rowerki biegowe są coraz popularniejsze, więc zdziwiłam się, ze szalejący Mati wzbudzał taką sensację. Na szczęście pozytywną.

wtorek, 5 lipca 2011

Chyba mnie wykończą...

Jak mówi stare porzekadło:Dobrymi chęciami piekło wybrukowane. Czy jakoś tak to brzmi. Wspominałam, ze Wiktoria urodziła się w zamartwicy okołoporodowej. Informację tą przekazał mój M. m.in. swojej szefowej. Naprawdę wspaniała kobieta, dusza człowiek, ale...uprawia czarnowidztwo. Spotkałam się z nią wczoraj, tak na dłużej i się nasłuchałam. Szefowa twierdzi, że skoro urodzona Wika w zamartwicy tzn., że ma porażenie mózgowe. Na samo to hasło nogi mi się ugięły. Przecież do cholery, lekarze mówili, ze wszystko w porządku. Na co zostałam zbita z pantałyku pytaniem czemu neonatolog kazał z małą ćwiczyć. Coś jest jednak nie tak. Przykurcze są spowodowane właśnie tym porażeniem. Nagadała mi, nagadała, że prawie miałam łzy w oczach.
Zna ona młodego mgr od rehabilitacji, który podobno właśnie maluszkami się zajmuje. Tzn. magisterkę albo właśnie obronił albo w najbliższym czasie bronić będzie. Niedokładnie zrozumiałam.
Byliśmy dziś u niego. Poobserwował małą. kilka odruchów albo ich brak mu się nie spodobał i stwierdził, że najlepiej by się udać do lekarza od rehabilitacji ruchowej dziecięcej. I najlepiej jeszcze, żeby zlecił ćwiczenia metodą Vojty. A cóż to za diabeł? Nie wiedziałam, że są lekarze od rehabilitacji, nie wspominając już o tej metodzie.
Postanowiliśmy z M. po powrocie do domu przeszukać internet w celach informacyjnych. Całą drogę powrotną patrzyłam na moją niunię, która uśmiechała się do mnie słodko póki nie zasnęła. Jestem przerażona myślą, że mogłaby być chora.
Po drodze przypomniało mi się, że mam w Poznaniu koleżankę, która rehabilituje maluchy od kilku lat. Temat mnie do tej pory nie interesował, bo nie miał potrzeby interesować. Cudem, mimo, że nie kontaktowałyśmy się od kilku lat, miałam jej telefon i na szczęście okazał się aktualny.
Madzia wysłuchała mojego sprawozdania, po czym oświadczyła, ze ten chłopak to idiota. Mała ma skończone dopiero dwa miesiące i wiele ruchów czy odruchów ma prawo u nie występować. Niepokoić się należy po trzecim miesiącu. Lekarz od rehabilitacji to zbędny wydatek lepiej zainwestować w neurologa dziecięcego i rehabilitanta. Według niej, metoda Vojty zdaje egzamin dopiero przy naprawdę ciężkich przypadkach, a u takiego malucha jak moja Wiktoria to nie ma potrzeby. No i przede wszystkim uspokajała mnie, ze to lekarz ma stwierdzić czy rzeczywiście jest z dzieckiem coś nie tak, a nie jakiś pseudorehabilitant.
Przekazałam informacje M., ale widziałam, ze jest on tak samo ogłupiały jak ja. Trzeba przyznać, ze jego szefowa naprawdę ma siłę przekonywania. I nawet jak trzech lekarzy powie, ze jest dobrze, to ona i tak będzie umiała wzbudzić wątpliwość.
Przy tych "rewelacjach" z ostatnich dwóch dni, to problem żłobka zszedł w tym momencie na plan dalszy. A ja modlę się, żeby z niunią było wszystko dobrze.
Na koniec kilak fotek małej




niedziela, 3 lipca 2011

Czterdzieści lat minęło...

Na szczęście nie mnie...Jeszcze nie. Dziś czterdziechę kończy mój M. Długo się głowiłam co by tu z tej okazji mu sprezentować. Generalnie nie obchodzimy urodzin ani imienin, ani rocznic jakichkolwiek. Na szczęście oboje w tym temacie jesteśmy zgodni. Uznałam jednak, że głupio tak udać, że nie pamiętam, bo on doskonale zdaje sobie sprawę, że pamięć do dat czy numerów mam absolutnie dobrą. Tym samym od jakiegoś czasu głowiłam się nad prezentem. Kilka dni temu, z głupia frant, bez jakiegokolwiek planu wlazłam do Big Stara i ujrzałam wielkie SALE. Upatrzyłam dwie podkoszulki, a że M. dość ubogo ma w garderobie w tym temacie, to mu je zakupiłam i uznałam, że dam własnie w prezencie. Godzinę później już sama byłam zniesmaczona swym pomysłem, bo dwie podkoszulki na taką okazję, to co najmniej durny prezent. Dokupiłam zatem krem-żel w aptece przeciwzmarszczkowy.
Ci co mnie znają, to doskonale wiedzą, że kompletnie spostrzegawcza nie jestem, nie zauważyłam zatem, że mam torbę z BS z ogromnym napisem WYPRZEDAŻ. Zorientowałam się dopiero w piątek wieczorem i wczoraj w te pędy zaliczyłam jeszcze zakup torby papierowej na prezenty. Napis na torbie, jakże by inaczej, brzmiał "40 urodziny"
Dziś rano Mati, wręczył jeszcze śpiącemu M. torbę z prezentami. Oczywiście nie byłby on sobą gdyby nie skomentował: Jedna koszulka nadaje się dla dziadka, druga za jasna, a zmarszczek ja przecież nie mam.
Mówił to jednak tonem żartobliwym, więc widziałam po minie, że się ucieszył.
Po południu zabrał mnie na pyyszny deser lodowy.  Mnie tylko, bo Mati ma tego typu specjały w głębokim poważaniu...Mniam....A potem się dziwię, że mi doopa rośnie.
A co tam! Odchudzać się będę, jak zwykle zresztą, od jutra.

sobota, 2 lipca 2011

Nie chcę, ale jestem zmuszona.

Może się coś uda w sprawie żłobkowej. Okazało się, że ktoś kogo znam,może pomoże. Nie byłam tego świadoma dopóki mnie nie uświadomiono. Szkoda tylko, że będę zobowiązana wobec kogoś, wobec kogo wolałabym nie mieć żadnych zobowiązań. Jestem jednak w sytuacji podbramkowej i nie mam co się honorem unosić. Honorem brzuchów nie napełnimy ani nie zapłacimy za mieszkanie.
Zresztą jeszcze nic nie jest załatwione, ale zadzwoniłam dziś i przedstawiłam problem. W trakcie mówienia głos mi się załamał, ale naprawdę, fakt, że nie mam gdzie zostawić dzieci, a w październiku MUSZĘ do pracy wrócić, spędza mi sen z powiek. Mam nadzieję, ze się uda. Trzymajcie kciuki!!!