niedziela, 29 kwietnia 2012

Postanowiłam, że zrobię to sama

Od czwartku moja głowa pełna sprzecznych myśli. To galopujące, energiczne, pozytywne obrazy tego czym zamierzam się zająć, a za chwilę niemalże paraliżujący strach: "A jak się nie uda?" Wtedy wrzucam STOP, bo musi się udać.
W związku z tym jutro zamierzam wysłać wypowiedzenie z pracy. Już usłyszałam, żebym głupia nie była, niech mnie sami zwolnią. Jedyna korzyść z takiego rozwiązania, to natychmiastowe nabycie praw do zasiłku. Tylko dlaczego mam prowokować zwolnienie siebie samej? Po co mi dodatkowy stres?
W tej chwili jestem na L4 (zapalenie krtani i gardła), a doczytałam, że sama będąc na chorobowym jak najbardziej mogę wysłać wypowiedzenie pracodawcy.
Może co niektórzy popukają się w czoło, ale rozmowa telefoniczna z dyrektorką pozbawiła mnie złudzeń co do mojej przyszłości w tej pracy. Zresztą czy aby na pewno ja chcę do niej wrócić?
Praca, którą zamierzam wykonywać, pozwoli mi na bycie z rodzina tyle ile chcę i potrzebuję, nie oglądając się na innych, którzy mogliby, chcieliby zająć się moimi dziećmi wtedy, kiedy ja MUSZĘ pracować na etacie. Moje zarobki będą zależne ode mnie samej, a co najważniejsze inwestycja na początek niemalże symboliczna..

Dziś, w kolejnej chwili słabości, przypomniała mi się koleżanka, którą wczoraj spotkałam. Pracowałyśmy razem 12 lat temu. Pamiętam ją jako wesołą, zadbaną dziewczynę, a zobaczyłam wrak człowieka. Z trudem udało mi się opanować wstrząs. Nie wiem co stało się w jej życiu, bo taka zmiana w wyglądzie człowieka, to nie efekt zaniedbania, raczej choroby, ale na jakim podłożu, nie wiem. W każdym razie dziękuję Bogu, że ja i moja rodzina jesteśmy zdrowi, bo zdrowy może wszystko, tylko uwierzyć w siebie i działać.






piątek, 27 kwietnia 2012

Padłeś? Powstań!

Bywają w życiu chwile, których nie przewidzisz. Bywają osoby, które zawodzą a wydawało by się, że na nie akurat zawsze możesz liczyć. Bywają sytuacje kiedy wydarzenia powodują, że musisz podjąć decyzje, a skutków tych decyzji przewidzieć nie możesz. Są to sytuacje, że albo upadniesz i będziesz leżeć, albo wstaniesz, otrzepiesz kolana i pójdziesz dalej.
Od wczoraj jestem postawiona w takiej sytuacji, że muszę podjąć decyzję, której konsekwencją t jest utrata pracy, co zostało mi już zasygnalizowane.
Zostałam bez opieki nad dziećmi, bo moja mama  wyszła ode mnie z domu i powiedziała, że już nie przyjdzie. Nie zamierzam się rozpisywać szczegółowo o co poszło, choć przyznaję, że ja też święta nie byłam.
W związku z zajściem wzięłam urlop na żądanie i cały dzień próbowałam opiekę dla dzieci załatwić i albo opiekunki zajęte, albo stawki za wysokie, albo trzeba by było dzieci zaprowadzać do obcego domu. W przypadku gdy w grę wchodzi odbieranie ze żłobka, ewentualnie opieka w czasie choroby to takie rozwiązanie nie wchodzi w grę.

Już się otrząsnęłam. Pomyślałam sobie o plusach i minusach pracy, którą wykonywałam i poza pensją, która i tak do rewelacyjnych nie należała , innych plusów brak. Wykonywałam pracę, której nie lubiłam, współpracowałam, a raczej współpracować próbowałam z ludźmi, którzy niekoniecznie byli do tego chętni i przebywałam w nieciekawej atmosferze. Stres przynosiłam chcąc nie chcąc do domu, gdzie odbijało się to na domownikach. Dość! Tak dalej być nie może!

Ja wiem, że przede mną długa droga, bo zamierzam pracować na własny rachunek. Ja wiem, że będę miała wzloty i upadki. Ja wiem, że nie raz usłyszę, że mi się nie uda, bo Kowalska próbowała i jej nie wyszło. Ale do cholery są ludzie, którym się udaje! I to ich właśnie zamierzam stawiać sobie za przykład!

Nie posiadam talentów, żeby coś uszyć, wyszyć, narysować czy namalować, nie umiem wykonywać ozdób ani niczego innego co mogłabym sprzedać. Nie posiadam takiej gotówki, żeby coś kupić a potem sprzedać z zyskiem. Zresztą próbowałam i w Oriflame i w Avonie i w Betterware i Mary Key i wiem, że sprzedawać nie umiem. Ale umiem mówić. I to całkiem dużo gadam. Gadać mogę, ale to inni podejmą decyzję czy będą leżeć czy wstaną i pójdą dalej. Ja właśnie otrzepuję kolana.



poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Kolejny Wielki Dzień

Dziś moja Wiktorka skończyła roczek! Ten dzień wyobrażałam sobie całkiem inaczej. Planowałam tort-księżniczkę i mnóstwo kolorowych balonów. No i goście...Wprawdzie tylko dziadkowie mieli być, ale i tak miało być inaczej. Wyszło jak wyszło. Przede wszystkim choroba Wikusi popsuła wszystko. Od kilku dni mała to stan podgorączkowy, to wymioty i biegunka, a dziś z kolei temperatura poniżej normy i dziecię me słabiutkie i zataczające się. No i z lekka spanikowałam. Z gorączką to ja wiem co robić, ale z niską temperaturą i takim osłabieniem to już wiedza moja znikoma, a właściwie to żadna. Wprawdzie troszkę "edukowałam" się dzięki możliwościom jakie daje internet, ale co lekarz to lekarz. Z niepokojem rodzinnemu zdałam relację, a jak doszłam, że dziś rano mała osłabiona z temperaturą 35,8, to usłyszałam "I bardzo dobrze" Że co? Chyba się przesłyszałam? Jednak nie. Wedle lekarza to znak, że organizm pozbył się paskudztwa, a po walce z nim jest tak osłabiony, stąd tak niska temperatura. Elektrolity i lakcid powinny małą postawić na nogi. I rzeczywiście. Mała wypiła może z dziesięć łyków tego słonawo- malinowego paskudztwa (większej ilości kategorycznie pić odmówiła) i po około godzinie już było widać poprawę. Późnym popołudniem nawet chwyciła za chleb i sobie żuła. Zważywszy na fakt, że od trzech dni tylko pierś chciała, to już prawdziwy postęp w żywieniu.
Wracając do powiedzmy, że imprezy urodzinowej, to z tortem tez się nie udało. Znalazłam nawet gdzie mogą mi ten "księżniczkowy" tort zrobić i zaplanowałam sobie, że go w sobotę na spokojnie zamówię. Ale w sobotę otrzymałam od moich rodziców telefon, że dziadek tylko niedzielę ma wolną i czy mogliby w niedzielę być.Oczywiście, że tak, ale tym sposobem nie mamy tortu! M. wyruszył na poszukiwania, jakiegokolwiek już, byle był. Na szczęście się udało. Z tortem się udało, ale niestety M. dostał pilny telefon i musiał iść w niedzielę do pracy. Mała źle się czuła, więc dziadkowie też długo nie pobyli i się ulotnili. Ale prezent zostawili.
No cóż, w tym roku nie bardzo się udało, ale nadrobimy w następnym. Najważniejsze, że Wiktoria lepiej się czuje, reszta nie ma znaczenia.



Niestety fotki też wyszły nieciekawe (dużo zamglonych), a do tego jeszcze moja niewyjściowa fryzura, bo wyjściową miałam zaplanowaną na poniedziałek, po wizycie u fryzjera.
Wszytko po wariacku. Samopoczucie Wikusi nie pozwoliło się cieszyć prezentami, natomiast Mateuszowi bardzo siostrzane prezenty przypadły do gustu. I on bawił się na całego, a Wiki z poważną mina bacznie go obserwowała. Od czasu do czasu wyrywała się, żeby chociaż dotknąć, ale Mati dzielnie bronił dostępu do zabawek. A Wiktoria szczególnie nie nalegała, wolała się we mnie wtulić.

sobota, 14 kwietnia 2012

Udało się!

Tak, tak! Udało się! Mój synek, od września pójdzie do przedszkola. Jestem  szczęśliwa z tego powodu. Wielki, ogromniasty głaz spadł mi z serca.
Pytając rodziców dzieci ze żłobkowej grupy Mateusza dowiedziałam się, że ogromna ilość maluchów się nie dostała. Najbardziej po tyłku dostają pełne rodziny, gdzie oboje rodzice pracują. Niejedna mama ze łzami w oczach zadawała pytanie: Czy ja mam się z pracy zwolnić?
Niestety, kryteria przyjęcia dzieci do przedszkoli są niesprawiedliwe. Dlaczego dzieci z pełnych rodzin są pokrzywdzone? Dlaczego właśnie one dostają się (albo i nie) na szarym końcu?
Człowiek może by się nie buntował, gdyby pierwszeństwo miały te naprawdę samotnie wychowujące matki, a ile jest tych, co są w nieformalnych związkach i fakt ten wykorzystują pisząc w podaniach, że jednak są samotnie wychowujące.
Po ostatnich wydarzeniach doszłam do wniosku, że nie warto być uczciwym, że trzeba wykorzystywać wszelkie możliwości, tzw. kruczki i znajomości. Inaczej nic się w życiu nie osiągnie. Bo jak ktoś ma silnie zakodowaną uczciwość to dostanie po tyłku a i tak nikt mu za nic nie podziękuje, tylko się człowiek dowie "Aleś ty głupia"

wtorek, 10 kwietnia 2012

Były sobie święta

Standardowo leniuchowałam i żarłam, bo słowo jedzenie jest zbyt delikatne, aby objąć obfitość i częstotliwość posiłków. I nie mam na myśli jakiś specjałów. Ot jajka, bigos, sałatka...to co na święta. Obiadów nie gotowałam, bo grzech byłby przy takich ilościach jedzenia. Dzięki temu w obecnej chwili w lodówce zieje...Pustką zieje.
Nawet pogoda dopisała, bo mimo chłodu słoneczko przygrzewało w oba świąteczne dni. M. wraz z córeczką na spacery chodził, a ja z Matim w domu spędzaliśmy czas. I nie był to nasz wybór. Uziemiła nas choroba Mateusza, który to, wieczorem, w Wielką Sobotę dostał temperatury 39,5 i wylądował u dyżurnego lekarza. Dzięki dyżurnej aptece, jeszcze tego wieczora dostał antybiotyk. Moje dziecię, trawione gorączką i brakiem apetytu wyglądało koszmarnie. Pokładał się wczoraj z kąta w kąt niechętny do zabaw jakichkolwiek.
Dziś jednak poprawa znaczna. Humor dopisywał i apetyt też. A zwłaszcza pomidory chętnie Młody pałaszował. Takie prawdziwe, pachnące, smaczne...
Przez chorobę Mateusza i przymusowy areszt domowy, przeczytałam książkę. Prawie przeczytałam. Do końca brakuje mi kilku stron. Dziś to nawet podrzemałam podczas nieobecności M. i młodszej latorośli, bo starsza latorośl również zasnęła. Dlatego o tej godzinie, jeszcze siedzę w miarę przytomna.A jeszcze przypomniało mi się, że miałam włosy zafarbować. No to siedzę z farbą na głowie i po blogach śmigam i jeszcze przez czas jakiś śmigać będę, bo pranie mam wstawione i będę musiała je jeszcze rozwiesić. Ale mnie wzięło...

niedziela, 8 kwietnia 2012

Wesołych Świąt!




Alleluja, Alleluja ! 
Wesoły nam dziś dzień nastał, 
Chrystus bowiem zmartwychwstał, 
Radujcie się więc 
i z ufnością patrzcie w przyszłość. 
Niech zsyła na Was laski 
i wnosi szczęście do Waszego rodzinnego życia

czwartek, 5 kwietnia 2012

Bezsilność

Mam ostatnio niezbyt dobry okres w życiu. Jakoś nic nie chce iść po mojej myśli. W pracy jest tyle pracy, że rośnie sterta zaległości co mnie przyprawia o rozstrój żołądka i bezsenność. Mimo, że robię sobie jedynie kilka minut przerwy na jeden posiłek to i tak nie zdążam.
Wiki półtora tygodnia choruje i dopiero podanie antybiotyku spowodowało, że dziecko lepiej się czuje. Nie marudzi. nie popłakuje, łatwiej daje się zabawić.
Jednakże najbardziej dobija mnie fakt, że Mati nie dostał się do przedszkola. I właśnie ten fakt jest na ten moment moim największym zmartwieniem. Głupia byłam, bo uczciwa. Uczciwie na podaniu zaznaczyłam, że dziecko wychowuje się w pełnej rodzinie mimo, że my ślubu nie mamy. Teraz zewsząd słyszę, że głupia jestem, że mogłam jako samotna matka itd. itp. Właściwie to fakt. Mogłam, ale tego nie zrobiłam i prawdę mówiąc jestem na siebie wściekła. Czekamy teraz czy zwolnią się miejsca gdziekolwiek i będziemy dalej walczyć o miejsce w przedszkolu. Oby się udało.
Przez to wszystko jakaś przybita jestem. Nic mi się nie chce. Mam wrażenie, że nawalam jako pracownik, partnerka, gospodyni domowa, a przede wszystkim jako mama, bo nie dalej jak wczoraj, usłyszałam jak synek mówi do mojego M. "Nie lubię mamy!" Zabolało i to mocno. Cały czas myślę jak zorganizować razem z nim czas. Jutro planuję wspólne pisanki. A, że mi weny twórczej brak, to muszę wujcia Google poprosić o pomoc.
Ile ja bym dała, żeby móc z dziećmi w domu pobyć i nie martwic się o finanse. Niestety. Nierealne.