niedziela, 28 sierpnia 2011

Naocznie się przekonałam, że nie tylko ja mam problem

Synek mnie nie słucha! Oczywiście fakt ten odnotowałam już niejednokrotnie, jednakże nadal jest to dla mnie niemiłą niespodzianką. No bo jakże to tak? Gdzie jest ten mój kochany i posłuszny bobas? Ano, jak to w życiu bywa bobas przestał być bobasem, a jest teraz "dojrzałym" prawie trzylatkiem i własne zdanie mieć chce. A właściwie to ma. Szkoda tylko, że owe zdanie jest nie po drodze z moim, a na dodatek jest odporne na jakiekolwiek argumenty, prośby, groźby sugestie, krzyki...Oczywiście po jakimś czasie wyjdzie na moje, w przypadkach rzadkich, bo wreszcie posłucha, albo mu się znudzi być przekornym, albo (i chyba, niestety najczęściej) ja odpuszczam, bo mnie się już nie chce gadać.
I tu wkracza M., jeśli jakimś cudem jest w domu. Krótko wymawia imię syna, tonem nie znoszącym sprzeciwu, ale głosu nie podnosząc i... dziecię polecenie ojca wykonuje. Byłabym podejrzliwa, gdybym jakiś strach w oczach psotnika zobaczyła, ale nie...mały robi co tata karze często nawet się uśmiechając. a na pytanie taty "Czemu nie słuchasz jak mama do ciebie mówi" odpowiada "Nie wiem" i mu tzw. banan na twarz wypływa. Sytuacje są dla mnie nad wyraz irytujące, bo nie rozumiem gdzie robię błąd...Może, cholibka, za dużo dziobem kłapię i dziecię się uodporniło?
Tylko jak tu przestać cały czas gadać skoro się jest od tego uzależnionym? Muszę temat przemyśleć i strategię opracować.
Często chcąc, nie chcąc, myślę o tym spacerując. I wczoraj natknęłam się na rodzinną scenkę.
Przez parking idzie mam dwóch dziewczynek. Starsza grzecznie maszeruje obok mamy, a młodsza, bardziej wyrywna widać, wyrwała do przodu. Mama na to:
- Maja poczekaj
- Maja stój
- Maja tam ulica, samochody
- Maja słyszysz, stój
- Maja mówię coś do ciebie
Oczywiście dziewczynka nie reaguje. Nagle słychać męski głos:
- Maja
I dziecko stanęło jak wmurowane i poczekało na rodziców grzecznie. I tu również ojciec głosu nie podniósł, ale ton był stanowczy. Rodzice podeszli i tato mówi do dziewczynki spokojnym tonem:
- Kochanie, czy bolą cię uszka?
- Nie
- A może nie dosłyszysz na któreś uszko?
- Nie
- To dlaczego nie stanęłaś jak mam wołała?
- Nie wiem -  brzmiała odpowiedź małej
No cóż, skąd ja to znam.


sobota, 27 sierpnia 2011

Jak ona to robi?

Jak kto brzydliwy to nie czytać. dzisiaj, po raz któryś z kolei, zastanawiam się jak moja córka to robi. A konkretnie intryguje mnie kierunek oddawania przez nią...kupy. Przód ok, a zafajdana po same pachy. Kto niewtajemniczony, to nawet powiedziałby, że przy puszczeniu bąka popuściła. Ale ja wiem, że to to nic, z tyłu kryje się coś więcej...I znowu wszystko do prania...Eh


piątek, 26 sierpnia 2011

Wyszła mama z dzieckiem na "spacer"

Żeby wątpliwości nie było, to chodzi o mnie. Wyszłyśmy z mamą z dwójką dzieci, a że mama po drodze załapała nerwa na mnie, to się dla spokojności dzieci rozdzieliłyśmy. Babcia z wnukiem poszła na plac zabaw, a mnie się do JYSK-a zachciało, bo uznałam, ze mi koszyki potrzebne. Autobus zwiał, więc skazana byłam na wędrówkę pieszą, bo musiałam dziś mieć te koszyki i koniec.
Doszłam do skrzyżowania, z którego do wyboru miałam dwie drogi, w prawo lub w lewo. Najczęściej chodzę tą w prawo, ale dziś dla odmiany poszłam w lewo. Obie są przy ruchliwych ulicach, więc tak naprawdę kierunek był bez znaczenia, bo odległość chyba tez podobna.
Po kilku dniach pobytu w domu, wyrwałam się wreszcie na świat zewnętrzny i dziarsko maszerowałam. A droga niekrótka. Zbliżałam się do skrzyżowania, gdzie powinnam skręcić w prawo i prościutko do sklepu. Nagle...ups...droga rozkopana, rozryta...jednym słowem nie ma szans by z wózkiem przejść. Trzeba mi iść kilkaset metrów dalej. No to poszłam...a tam całkiem podobnie, choć teoretycznie lepiej, bo ruch kołowy się odbywał. Miałam do wyboru, spróbować podejść bezpiecznie z wózkiem jak najbliżej i sprawdzić czy się da przejść, albo się cofnąć, ale wtedy z zakupów nici, bo okręgu robić mi się nie chciało, ponieważ odległość dla nóg znaczna. Zdecydowałam sprawdzić, a przy najmniejszym zagrożeniu cofnąć się.
Zatem ruszyłam w drogę, ba, nawet na kawałek chodnika trafiłam, po czym stanęłam, bo jawiły mnie się dwie drogi. Jedna, gdzie odbywał się żmudny i powolny ruch pojazdów i druga, gdzie w niedalekiej odległości roboty drogowe się odbywały. Niewiele myśląc poszłam tą nieuczęszczaną, gdzie dotarłam do robotników, wśród których był jeden z wyższej półki. nie wiem czy brygadzista czy jeszcze wyżej. Problem przedstawiłam i pomogli. Maszyny stanęły i przepuścili mnie. Bezpiecznie dotarłyśmy z Wikunią  tam gdzie dotrzeć mama zamierzała. Oczywiście komentarzy troszkę się nasłuchałam, że wybrałam się z wózkiem na tor przeszkód. Faktycznie, małą w wózku trochę wybujało, ale co ciekawe spała w najlepsze nieświadoma co się wokół niej dzieje. Gorzej, ze o świeżym powietrzu to nawet mowy nie było. Trzeba było mi w parku na następny autobus poczekać, ale ja niestety z tych niecierpliwych jestem. Inna rzecz, że naprawdę miałam ochotę przejść się. Trzeba było mi jednak wybrać tradycyjna drogę, w prawo.
Jak szłam przed ciążą na L-4 to roboty drogowe (budują u nas obwodnicę) były w tzw. lesie. Przez mózg mi nie przeszło, że oni już tam są, bo inaczej w życiu tamtędy bym się nie wybrała

środa, 24 sierpnia 2011

Goście

Niedomagania dzień kolejny. Niestety, w przeciwieństwie do dnia wczorajszego, M. nie mógł dziś zabrać ze sobą Matusia. Tym samym, znowu z bolącym czerepem, zostałam z dziećmi sama. I znowu było mi, prawie, wszystko jedno co się w domu dzieje, byle cicho.
O 11:00 dawka adrenaliny postawiła mnie jednak na nogi, bo zadzwonił tato, ze przyjdzie w odwiedziny do nas z ciocią. Wpadłam w popłoch. Rozejrzałam się krytycznym wzrokiem po domu i uznałam, że teraz, zaraz, natychmiast muszę coś zrobić z tym bałaganem co się w każdym kącie pałęta. Przydałby się jakiś przyspieszony kurs typu "Perfekcyjna pani domu", bo nie miałam pojęcia za co się wziąć, żeby sprawnie i w jak najkrótszym czasie sensownie mieszkanie ogarnąć. Mieli się pojawić za dwie godziny.
Z obłędem w oczach zaczęłam biegać po pomieszczeniach. Tu umyłam dwa kubki, tam wzięłam trzy zabawki, tu wytarłam stół, znowu ze trzy talerze umyłam...W przelocie, kątem oka spojrzałam w lustro i dokonałam odkrycia, że przydałby się fryzjer i jakiś manicure, bo moje pożal się Boże stopy to schowam w skarpetki, ale przecież na łapy rękawiczek w lecie nie nałożę. Zresztą ze skarpetkami w taki upał też średnio, ale założę cienkie...stopki tak zwane.
 Moje pielęgnacyjno - fryzjerskie rozważania przerwała myśl, że czas leci, a ja dalej w lesie. Stanęłam zatem pośrodku i doszłam do wniosku, ze co ja się wysilam, przecież i tak nie zdążę.
Pogłówkowałam i wpadłam na pomysł, że wszystkie klamoty zaniosę do Mateusza pokoju (później tam posprzątam) i go zamknę. Sypialnię też zamknę i mam nadzieję, że ciocia inspekcji domowej zwanej popularnie zwiedzaniem mieszkania, czynić nie zechce.
Kuchnię oraz pokój reprezentacyjny w miarę ogarnąć zdążyłam, poza odkurzaniem, ale przy tym bólu głowy to już na takie ekstremalne doznania się nie odważyłam.  Smętnie spojrzałam na siebie w lustro, no cóż, wyglądam jak własna ciotka, westchnęłam tylko.
Niedługo potem pojawili się: tato i taty siostra. Spojrzawszy na nią i przypomniawszy sobie moje odbicie w domowym zwierciadle, musiałam dokonać poprawki. Zdecydowanie wyglądam jak ciotka mojej ciotki!
Toż cholera jasna, ciocia powinna wyglądać na ciocię czyli kobietę 50+, a nawet bardziej na 60-, a ona wyglądała zdecydowanie lepiej niż kilka lat temu. A figurka...no marzenie! Zanim popadłam w depresję całkowitą, ciotka serdecznie się ze mną przywitała. Uściskała dzieciaki i ... zaczęła nawijać. Oj tak, gadane to ona ma, ale uśmiałam się przy tym za wszystkie czasy słuchając rodzinne anegdoty.
Mniej więcej po godzinie zaczęli się żegnać ja dostałam buziaka, Wiktoria dostała buziaka i koniecznie owego buziaka musiał też dostać Mati. Tyle, że Mati zdążył się zabunkrować już w swoim pokoju. Co zrobiła ciocia? Oczywiście otworzyła drzwi i zajrzała do pokoju, gdzie ja zrobiłam bałaganiarski spęd klamotów. Spłonęłam dziwiczym niemalże rumieńcem i zaczęłam nawet się tłumaczyć z takiego, a nie innego stanu rzeczy. Na co ciocia z wyrozumiałością poklepała mnie po ramieniu i stwierdziła, że też ma dwoje dzieci, które kiedyś również były małe i wcale tłumaczyć się nie muszę. Uff.. Poszli, a ja położyłam Wikunię spać. Adrenalina opadła i poczułam się jak dętka, albo jak flak...no w każdym razie powietrze ze mnie zeszło i klapłam na krzesło pławiąc się w błogiej ciszy.
Nagle się spięłam...Cholera, co tak cicho? Co robi Mati?
Zerknęłam, a moje dziecię, ścierką do naczyń, zresztą dopiero co wypraną, pucuje swoją śmieciarę. A niech sobie czyści pomyślałam i zanurzyłam się w lekturze zwanej internetem. Nagle usłyszałam jakby "plask, plask" Podniosłam głowę...cisza. Pewnie mi się przewidziało. Ale nie, za chwilę znowu "plask, plask" ruszyłam zatem swoje szanowne cztery litery i poszłam sprawdzić źródło dźwięku. Hmm...mój syn nadal pucował zawzięcie, tym razem swój rowerek, mydłem w żelu, którego smętne resztki spływały po ściankach  plastikowego pojemnika. Cała śmieciara, rowerek, trochę wykładziny i ściany wypaćkane było w owym żelu. Mój synek spojrzał na mnie z łobuzerskim uśmiechem i oświadczył "Myłem auto mamo, bo było bludne i jowej teź" Tak, tak synku, widzę...nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać.



poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Dopadło mnie

Bezczelne choróbsko, czy też przeziębienie, w każdym bądź razie niemoc wielka do mnie dziś zawitała.. Niestety albo ja mam tak cholerne szczęście albo wręcz przeciwnie, pechowa jestem, bo jak na złość M. w trasę pojechał, a moja mama gości gości. Zmarła ciocia mojego taty, więc zjechało się towarzystwo z kraju i ze świata i lokują się po rodzinie. Generalnie odejście cioci rodzina z ulgą przyjęła, bo się nie męczy już kobiecina. Ale ja nie o tym...
Zostałam zatem z dwójką moich maluchów i kiepskim samopoczuciem sama. Rankiem powiedziałam sobie "Żeby tylko przetrwać do wieczora" Bo na nic innego nie miałam siły, tylko na to, żeby trwać na posterunku matczynym i nie paść na nos z osłabienia. Jak mantrę powtarzałam: Żeby tylko przestała boleć głowa. Żeby tylko przestała boleć głowa. Kiedy , do jasnej cholery przestanie mnie boleć ten łeb?!
Moje niedysponowanie doskonale wykorzystał Mateusz, bo nawet nie miałam siły, żeby mu zwracać uwagę, a nie mówiąc już o podnoszeniu głosu. Oj wykorzystał to mój synek, wykorzystał. Bawił się wyśmienicie, a sprzątania mam chyba przez to na dwa dni. Ale na dzień dzisiejszy, i jutrzejszy pewnie też, mam to w głębokim poważaniu.
Mały wieczorem jednak przegiął, wylewając pół kubka herbaty do talerza z kanapkami. Oczywiście herbata w tej ilości tam się nie zmieściła, więc stół i podłoga również herbatę zaliczyły. I tu klapsa ode mnie oberwał, bo z premedytacją to zrobił. Byłam tak wściekła, że szybko go umyłam i kazałam samemu iść spać. Mati przyzwyczajony, że ja albo M. kładziemy się koło niego i czytamy mu książeczki... A tu klops. Mama odmówiła wieczornego ceremoniału, bo dym mi szedł z uszu ze złości. Wpadł zatem w histerię, wymiotując przy okazji. Na szczęście znając jego histeryczne możliwości, zawczasu do toalety go zaprowadziłam...No co zrobiłam dalej? Oczywiście położyłam się koło dziecka licząc po cichu do stu, bo do dziecięciu nic nie dawało i oczekiwany spokój nie nadchodził. O dziwo Mati, który chyba czuł, że przeskrobał za dużo leżał cichutko koło mnie...I nagle usłyszałam jego dziecięcy głosik "Badzio tocham mamę" Wymiękłam  całkowicie. Momentalnie nerwy odeszły, a zalała mnie fala miłości i czułości do dziecka. Przyplątał się za to atak kaszlu. Mati spytał
- "Ciemu taśleś mamo?
- Bo jestem chora
- To choć, ja pitulę 
Objął mnie tymi swoim rączętami i po pięciu minutach zasnął.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Bo jesteś mamą...

Czy tylko u mnie tak jest, ze nie mam prawa się żalić?! Nie mam prawa być zła?! Nie mam prawa tracić cierpliwości?!
24 godziny na dobę, przez 7 dni w tygodniu jestem ze swoimi dziećmi. Chyba, że M. zabierze Mateuszka ze sobą, to wtedy jesteśmy z Wikusią same. Od jej urodzenia nie przespałam ani jednej nocy...Wszystkie mamy maluchów wiedza o co chodzi. Siedzę więc z moim bachorkami w domu, próbuję opanować starszaka organizując mu jakieś zabawy, ale czasami mi się po prostu nie chce!
Usłyszałam wczoraj od mamy, ze mam za mało cierpliwości, że powinnam z małym więcej rozmawiać, a przede wszystkim mam do niego przemawiać spokojnym i łagodnym tonem, a ja krzyczę. No cóż, może i się wydzieram, bo jak po raz enty przekonują go cichym, łagodnym i spokojnym głosem, a ta cholera mała dalej swoje, no to w końcu wrzasnę, bo inaczej nie reaguje, albo sobie odpuszczam...i niech sobie robi co chce, obserwuję jedynie, żeby sobie krzywdy nie zrobił.
Usłyszałam również, że jestem niekonsekwentna. Ba, nawet moja matula wyskoczyła z tekstem do mojego synka "Babcia jest konsekwentna, bo mama tylko grozi" No trafiło mnie i nawet powiedziałam jej parę słów na temat tego typu tekstów do dziecka.
Powinnaś to, powinnaś tamto...bo jesteś mamą.
Jestem mamą i będę nią do końca dni swoich. Czy wobec tego mam zrezygnować, ze swoich potrzeb??? Nie zamierzam! Burdel w domu, a ja mam ochotę posiedzieć w internecie czy książkę poczytać i to robię, a jak się komu nie podoba to niech nie patrzy albo sam posprząta.
Nie jestem i nie będę ideałem. Nie poświęcę się całkowicie, bo jeśli nie znajdę czasu dla siebie to będę jeszcze bardziej zmęczona, zgorzkniała, znerwicowana, a to dobrze na dzieci nie wpłynie...Kocham je nad życie, nieba bym im przychyliła, ale ja też istnieję, czuję, żyję, chcę...
Uff, musiałam się wygadać, bo jak się żalę mamie czy M. to słyszę "tak musi być, bo przecież jesteś mamą.." No szlag mnie trafia za każdym razem jak to słyszę...




piątek, 19 sierpnia 2011

Chwalę się:))

Wreszcie do mnie dotarła. Nagroda- wyróżnienie w konkursie. Mój blog został wyróżniony razem z dziewiecioma innymi blogami w konkursie organizowanym  przez Brioko.pl  Jako, że nie wiem jak długo jeszcze pomieszkamy tu, gdzie mieszkamy, dlatego też, dla bezpieczeństwa przesyłek wszelakich podaję zawsze adres do rodziców. Oczywiście tak było i tym razem. Mama jednak zapominała wziąć, a mnie cały czas jakoś nie po drodze było, więc nagroda nabierała przez kilka dni mocy urzędowej u rodziców w domu. W końcu jednak zmobilizowałam się, pogoda nie miała nic przeciwko i nawet słonecznie było, więc spokojnie od rodziców odebrałam co moje.
A warto było czekać:

Że tez ja o takich cudach nie wiedziałam  w czasie ciąży...Tyle chwil można było zapisać, a uciekły w niepamięć bezpowrotnie. Organizer Mamy kapitalna sprawa. Wreszcie w jednym miejscu informacje wszelakie, a nie na karteluszkach posiadających moc zapodziewania się, albo ja moc ich gubienia. Tak czy inaczej nie raz się głowiłam gdzie i na którą być trzeba, a nie rzadko również dzwoniłam żeby się upewnić i na kolejnej karteczce datę i godzinę zapisać. Do tego kubek, niby zwykły, ale niezwykłe ma przesłanie "Blogująca mama" brzmi dumnie i kawa w nim jakoś tak lepiej smakuje...

Dziś również dotarła Żyrafka Sophie
Jakoś tak przy wszystkich książeczkach czy zabawkach jakie dostaje Mateusz, zrobiło mi się żal Wiktorii, bo ona tak mało dostaje, bo "jeszcze malutka". Moja córcia ma zaledwie kilka grzechotek, jedna przytulankę i dwie pozytywki (w tym jedna spełnia również rolę przytulanki). Zamówiłam zatem, oczywiście na allegro, Żyrafkę Sophie, podobno hit we Francji. Na aukcji wyczytałam, że:

Żyrafa Sophie firmy Vulli może być pierwsza zabawką Twojego dziecka, rozwija i działa na wszystkie zmysły dziecka już od urodzenia.
WZROK - kolorystyka jest tak dobrana i rozmieszczona by przyciągnąć wzrok dziecka
SŁUCH - w Sophie jest piszczałka, która koncentruje uwagę
SMAK -  Sophie zrobiona jest z gumy oraz farby spożywczej, gwarantuje zatem bezpieczeństwo przy wkładaniu do buzi i przynosi ulgę przy ząbkowaniu,
WĘCH - guma z drzewa Hevea ma jedyny w swoim rodzaju zapach,
DOTYK - lekka i gładka w dotyku zabawka, sprawia, że dziecko otrzymuje pozytywne impulsy, Sophie dopasowuje się do rączki dziecka.

Opinie o Żyrafce mi się spodobały, zatem niewiele już myśląc ją zakupiłam, a dziś ona do nas dotarła.Po  zabiegach higienicznych francuska przyjaciółka wylądowała w objęciach Ity, a raczej w jej buzi, bo pyszczek i uszka zwierzątka znakomicie nadają się do ssania, cmokania i obślinienia. A nie daj Boże miała czelność wypaść jej z rączek to zaraz głośny protest Wika uskuteczniała. Myślę, że między Wiktorią a Sophie przyjaźń zakwitnie na dłużej.





wtorek, 16 sierpnia 2011

Szczepienie

Świadomość, że dziś moje maleństwo będzie kłute, od rana doprowadzała mnie do nerwicy żołądka. Musiałam sobie te moje skołatane nerwy uciszyć, więc zaaplikowałam sobie szklankę melisy. Trochę pomogło. Wyszłam z małą już po 8:00,  bo chciałam żeby jak najszybciej było po wszystkim. Oczywiście chcieć to ja sobie mogłam. Na miejscu dowiedziałam się, że akurat w dniu dzisiejszym lekarz przyjmuje dopiero od 11:00. Zrobiłam zatem z Wikunią tył zwrot i do domu. Po drodze zmieniłam zamiar i udałam się na targ, gdzie zakupiłam dla niej fajne dżinsy i ...kalafior.
Po 11:00 znowu poszłyśmy, ale melisa chyba przestała działać, bo nerwowo się ze mną zrobiło. I za nic mój organizm nie przyjmował tłumaczenia, że dziecko wyczuwa, jak mama się denerwuje. denerwował się i już.
Lekarz zbadał i wyraził zgodę na szczepienie. O rajuśku! Jak ta moja dziewczynka strasznie płakała. 10 minut ją uspokajałam po dwóch ukłuciach. Na szczęścia szczepionka przeciw rotawirusom była do picia i tą mała dzielnie zniosła.
Dobrze jeszcze nie wyszłyśmy z przychodni kiedy Wikunia zasnęła wymęczona płaczem, a ze mnie zrobił się flak...Nerwy odeszły i energia również.
Zaobserwowałam, że Wiki nie jest tak odporna na ból jak Mati. Ten zanim podjął decyzję, że ma płakać, to już było po trzech kłuciach.  Chyba, że szczepionki, skojarzona i przeciw pneumokokom są bardziej bolesne. Za 6 tygodni kolejna dawka. Na szczęście ostatnia i kilka miesięcy przerwy.





sobota, 13 sierpnia 2011

Oszczędzanie

Pomna swoich błędów młodości, kiedy to żyło się na kredyt i kiedy fajnie było jak się miało pracę i dochody...Do czasu. niestety przyszedł czas kiedy na długo, długo straciłam pracę, a kredyty trzeba przecież spłacać...Wnikać w szczegóły nie będę, teraz po latach wyszłam na prostą, ale naprawdę dużym kosztem, o którym nie chcę wspominać.
Postanowiłam zatem oszczędzać. Mam ciocię, która tak robi od lat wielu i to rozmowa z nią bardzo dużo mi pomogła i nauczyła. I tak, mniej więcej od lat 6 odkładam...co miesiąc, mozolnie, systematycznie odkładam. Raz jest to 100,00 zł, raz więcej, ile mogę. Jeśli pod koniec miesiąca jakiś grosz zostaje, odkładam...nawet niech to będzie "głupie" 20,00 czy 30,00 złotych, ale do kwoty odłożonej na początku miesiąca się dołoży i stosik rośnie.
Dzięki temu oszczędzaniu nie zapożyczyliśmy sie na wyprawkę dla dziecka, bo mieliśmy z czego wyciągnąć. Traktuję tą co miesięczną kwotę jak ratę. Muszę odłożyć i już. Teraz, jak nie przeleję zaraz po wypłacie założonej kwoty, to jakbym raty nie zapłaciła.
Uznałam zatem, ze jest to bardzo dobry nawyk, który zamierzam przekazać moim dzieciom. Kupiłam zatem Matusiowi skarbonkę, która przypomina misia Puchatka i Mati wrzuca tam sobie pieniążki, które dostaje od nas, od dziadków czy ciotek. Ba, mały tak się wycwanił, ze ostatnio przyłapałam go na wyciąganiu mi drobnych z portfela. Oczywiście gadkę umoralniającą palnęłam, bo przecież nie byłabym sobą. Zasadniczo wystarczyło by zapewne jedno zdanie w stylu "Nie bierz sam, bo to nie twoje", ale ja się trochę bardziej zagalopowałam i tych zdań było zdecydowanie więcej.
wracając do oszczędzania. Przedwczoraj właśnie miś-skarbonka się zapełnił  i został komisyjnie rozbity. Maluchowi udało się uzbierać dokładnie 112,63 PLN i z tatą poszedł do sklepu, gdzie poczynił pierwszy zakup za uzbierane przez siebie pieniążki (dodaliśmy mu 5,00 zł )

A poniżej Mati ze swoją zabawką:




Następnego dnia rano, ledwo oczy otworzył już pobiegł do swojej śmieciary. Spytałam go, na co teraz będzie zbierał to oświadczył: Biejał będem na stjaź, czyli szykuje nam się straż pożarna do kompletu:)
A niech smyk zbiera i poznaje powolutku wartość pieniędzy.

piątek, 12 sierpnia 2011

Wiktoria ćwiczy

Przez te deszczowe, pochmurne i ogólnie paskudne pogodowo dni, większość energii zużywam na to, żeby w ogóle funkcjonować. Toteż funkcjonowałam na poziomie niezbędnego minimum, ale żeby siąść do komputera i jakąś sensowną notkę na blogu sklecić, sił już nie miałam. Zresztą weny żadnej także.
10 sierpnia byłam z Wikunią na ćwiczeniach. Godzina stawienia się w Centrum Wczesnej Interwencji była wyznaczona na godzinę 8:00. W momencie kiedy miałyśmy wyjść lunęło porządnie, więc stałam jak zahipnotyzowana i z niepokojem patrzyłam w niebo. Spokojnym krokiem do CWI to idzie się od nas 40 minut i tyle czasu nam do 8:00 zostało jak lać zaczęło. M. się wyrwał i zaproponował, że skoczy po służbowy samochód. Spojrzałam jednak na niego wilkiem, bo mógł po niego skoczyć o 6:30 na przykład, a nie prawie w pół do ósmej, kiedy parking znajduje się jakieś 150 m od owego Centrum.
Na szczęście padać przestało, więc wyszłyśmy punkt 7:30. Mądra mamusia, która wypacykowała się na wyjście strzelając sobie mejkap, zakładając spódnicę, będąc posiadaczką takich a nie innych nóg, założyła sobie szpilki, łudząc się, że choć trochę one nogę wyciągnęły i łydkę wyszczupliły. Oczywiście lustro wyszczuplające również mamusię z błędu nie wyprowadziło.I tak w tych szpileczkach, jak kretynka, zasuwałam, ba, prawie biegłam cała drogę by zdążyć. Miałyśmy prawie 3 minuty do wyznaczonej godziny, kiedy zjawiłyśmy sie przed budynkiem, w którym się mieszczą liczne kluby, stowarzyszenia i właśnie to CWI. Weszłam do środka i z wrażenia spódnicę obciągnęłam, bo krótka mi się wydała, ponieważ po remoncie budynku żem prawie Luwr zobaczyła. Pobłądziłyśmy troszkę, więc na miejscu stawiłam się z dzieckiem swym prawie 10 minut spóźniona. Z sympatycznym uśmiechem przeprosiłam za spóźnienie, co spotkało się z zaskoczonymi minami pań za biurkiem. Hmm, nie wiedziałam czy zaskoczone są moją kulturą czy widokiem. Okazało się, ze to drugie, bo nikt małej na owe ćwiczenia nie zapisał!!!!! Dzwoniłam dwa miesiące wcześniej, a jakiś babsztyl nas nie zapisał!!!! No w momencie szlag mnie trafił!!!! Na szczęście zanim wybuchłam kierowniczka, widząc moją minę, zareagowała odpowiednio i osobiście poćwiczyła z małą. Tyle, że trwało to jakieś 10 minut, bo stwierdziła, że ona nie wie co ma z Wiktorią ćwiczyć, bo według niej rozwija się prawidłowo i potrzeby ćwiczeń nie widzi. No cóż, lekarz małą skierował na ćwiczenia dwa miesiące wcześniej, przez ten czas dzień w dzień ja z nią ćwiczę, więc....Zresztą narzekać nie zamierzam, ważne, że się prawidłowo rozwija. Pani powiedziała, żebyśmy jeszcze ze dwa razy przyszły, ale to raczej tak pro forma.
Żałowałam, że przez ten pośpiech, deszcz i nerwy nie wzięłam aparatu, bo Wika na piłce wyglądała świetnie.
Następnym razem nie zapomnę i może mi się nawet uda pstryknąć parę fotek wnętrza budynku, który naprawdę zrobił na mnie wrażenie.


wtorek, 9 sierpnia 2011

Zielone oko zazdrości

Wczoraj, jak pomiędzy napadami deszczu spacerowałam z synkiem spotkałam dwie znajome. Z każdą z nich kiedyś nawet się przyjaźniłam. I tak z jedną stosunki pozostały poprawne, zaś z drugą...no cóż traktujemy się jak powietrze. Przyczyn tego zjawiska, które od lat kilku występuje, pojąć nie potrafię, ale fakt jest faktem. Przykrym, ale jest. Ale ja nie o tym...
Tak jak wspomniałam spotkałam je obie i na ich widok szczęki mnie z hukiem o chodnik wyrżnęły.
Zwłaszcza ta, z którą nie rozmawiam, widok zjawiskowy stanowiła. Wyglądała pięknie, figurka bajeczna, strój obłędny, manikjur i pedikjur idealny...no miałam ochotę obie moje stopy za siebie schować na ten widok.
Druga koleżanka, z którą na szczęście stanęłam i poplotkowałam, również wielkie wrażenie wywarła figurą i dopieszczonym dłońmi i stópiczkami.
Poczułam się jak zaniedbany babsztyl! Zazdrość zakradła się do mego serducha, jak pomyślałam jak ja przy nich wyglądam. Nie dość, ze figura po dwóch ciążach wymaga ode mnie wykonania ogromu pracy, którego to wykonać mi się nie chce, to jeszcze stan moich dłoni i stóp o pomstę do nieba woła.
Także kosmetyczka, a jeszcze lepiej manicurzystka i pedicurzystka to aż proszą się o odwiedziny.
Jeśli chodzi o moje paznokcie u rąk to najczęściej sudocrem spod nich wydłubuję, a także obcinam na krótko aby Wikuni nie zadrapać. Nie bawię się nawet pilnikiem, żeby kształt nadać, bo są tak krótkie, ze nie ma to znaczenia. Bynajmniej dla mnie.
Jednakże ze stopami to mogłabym porządek zrobić, bo wyglądają koszmarnie, a przecież cały czas w odkrytym obuwiu chodzę. Ba, nawet wyszukałam gdzie można zrobić niejaki pedicure hybrydowy w cenie promocyjnej "jedyne" 99 zł. Już bym się i nawet na te 99 zł szarpnęła, ale...no właśnie, brak chętnych do zaopiekowania się dwójką moich dzieci. a ja bym z rozkoszą na taki fotel się uwaliła i pozwoliła zrobić sobie stopy na bóstwo, z jakąś gazetką w łapce i nie słysząc pisków moich maluchów, a jakąś leniwie sączącą się muzyczkę z głośników...Póki co doopa, ten relaks odwleczony na czas nieokreślony.
Ciekawe, że jak muszę jutro iść do dentysty, to nie ma M. problemu z dziećmi zostać, bo wie, że usadowienie się na fotelu stomatologicznym nijak się ma do relaksu na fotelu kosmetycznym...Niestety

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Niezdecydowana

Mam na myśli dzisiejszą pogodę u nas. Przez cały dzień nie mogła się zdecydować czy ma być deszczowa, burzowa czy słoneczna. Fundowała nam zatem wszystkie atrakcje po kolei. Jak ktoś miał czuja, to nawet i na plaży parę promyków słońca mógł złapać.
My jakoś nie trafialiśmy na podatny, pogodowy grunt.
Razem z mamą, po11:00 wybrałyśmy się dziećmi na spacer. Zanim zaczęłyśmy spacerować każda z nas chciała dokonać jakiś małych zakupów. Mama w aptece, a ja w Biedronce. Po wyjściu z Biedronki zaczęło nam na łepetynki najpierw kropić, a potem coraz mocniej padać. Puściliśmy się biegiem pod dach najbliższego warzywniaka. I tak sobie staliśmy jakieś 50 m od domu, bo lało fest. Kiedy nasilenie deszczu zaczęło opadać w szybkim tempie ruszyłyśmy w stronę domu. Pod klatka już tylko kropiło, więc mama zaproponowała, że jednak pospacerujemy. Już robiłyśmy tył zwrot kiedy zagrzmiało...Odechciało nam się spaceru.
Dowlokłyśmy sie na IV piętro, porozbierałyśmy siebie i dzieci, Wiktoria była już na lekkim odlocie, więc babcia położyła ją spać. W tym samym momencie wyjrzało słonko...A to ci cholera jedna.
Wzięłam zatem  małego, a mama została z Wiką w domu. Postanowiłyśmy pójść na spacer po obiedzie.  Słoneczko cały czas pięknie grzało, więc z Matim troszkę pospacerowałam i dokupiłam co mi brakło a w Biedronce nie było.
Po obiedzie ubrałyśmy dzieci i już miałyśmy wychodzić kiedy znowu chmura horyzont zasłoniła i z której znowu lunął deszcz. Spojrzałyśmy na siebie z przygłupimi uśmiechami i siadłyśmy z chęcią przeczekania. Tyle, że deszcz jakoś tak się uwziął i padał i padał. Dałyśmy sobie spokój i porozbierałyśmy siebie i dzieci...10 minut później wyszło słońce, ale nam już się nie chciało nigdzie wychodzić. Piękna pogoda utrzymywała się do 20:00 kiedy to zaczęło ostro grzmieć, 5 minut przed burzą mama wyszła do domu, a pół godziny później było już po wszystkim...

piątek, 5 sierpnia 2011

Pomysły Mateusza i moja nadwrażliwość

Korzystając z bajecznej pogody, która nas nawiedziła włączyliśmy rodzinnego szwendacza po okolicach. Czasem nam towarzyszył M., a czasem moja mama. Spędzaliśmy na powietrzu po kilka godzin, a efektem tego było gigantyczne zmęczenie i senność z mojej strony oraz malutkiej, bo Mateusz dokazywał ile wlezie. Podczas jednego ze spacerów przeżyliśmy przez niego chwile grozy. Młody postanowił dołączyć do tatusia, który po drugiej stronie ulicy wyrzucał plastiki. Kątem oka widziałam, że M. jest przy pojemnikach sam. Rozejrzałam się za synkiem. Stał jakieś dwa metry ode mnie. Niestety w tym samym czasie mały dojrzał tatę i...wyprysnął zanim zdążyłam zareagować. Przeżyłam szok...Na szczęście nie jechał żaden samochód, ale pretensje, my dorośli, mieliśmy do siebie nawzajem. Każde z nas myślało, że to drugie zwraca uwagę na Mateusza. Strach mi ścisnął żołądek do tego stopnia, ze wieczorem ruszyłam w tango z muszlą klozetową, a ulgę poczułam dopiero po południu dnia następnego. Moja wyobraźnia pracowała na wysokich obrotach i wyobrażałam sobie co by było gdyby... Postanowiłam, że nie będę liczyła na nikogo innego w opiece nad małym, dla swojego spokoju a jego bezpieczeństwa.
Zresztą i tak z M. mamy inne poglądy co do poruszana się małego po chodnikach. On go puszcza wolno, a ja wolę jak idzie ze mną za rękę. Uważam, że w jego wieku może mu się w każdej chwili coś "odbić" i znowu wybiegnie na ulicę. W parkach jak najbardziej maszeruje sam, ale na chodnikach ze mną.
Kolejny wybryk, oczywiście jak zwykle przez nieuwagę dorosłych, to wtargniecie do siostry do łóżeczka. M. okupował komputer, a ja w kuchni zajmowałam się żarłem dla rodzimki. w pewnej chwili nastała cisza...Zaintrygowało mnie tona tyle, że rzuciłam okiem z kuchni w celach zwiadowczych.. Mateuszka nie było w zasięgu wzroku. M. oczywiście nie wiedział gdzie mały "No był tu przed chwilą" stwierdził. No był, ale się zmył...Niewiele myśląc zajrzałam do sypialni gdzie mała bawiła się maskotkami na pałąku w swoim łóżeczku...no i oczywiście braciszek, zadowolony z siebie, koczował obok niej. Skubaniec mały...Zbeształam M., że bardziej powinien się skupić na synku. W odpowiedzi usłyszałam:"No przecież nic się nie stało. Nie przesadzaj." Hmm...Może rzeczywiście przesadzam? Moja wyobraźnia znowu mi podsunęła różne dziwne obrazy co mogło się stać.
Cholibka, może faktycznie powinnam dać małemu więcej swobody, a nie się trząść nad nim? Jestem widać przewrażliwioną i nadopiekuńczą mamą...