poniedziałek, 10 lutego 2014

Kara, która karą nie była.

- Tato, mozesz przynieść mi trochę żółtego sera? - poprosił Młody
Tatuś przyniósł.
- Ja też ciem - zawołała Młoda.
Dostali oboje po kawałku.
Nawet się cieszyłam, że zjedzą, bo generalnie to do żółtego sera mają podejście obojętne.
Moja radość była przedwczesna, bo po kilku minutach ser w drobniutkich kawałkach znalazł sie na podłodze.
- Pozbierajcie proszę ser? - grzecznie poprosiłam towarzystwo.
- Nie - usłyszałam od córki
- To nie ja - usłyszałam od syna.
Po 5 minutach wyłączyłam telewizor, na którym "leciały" bajki.
- Posprzątacie, włączę - zapowiedziałam.
Przejęli się?
Wiki w ogóle.
Mati zaczał prosić, żeby włączyć, a on posprzata jak włączę.
Negocjator, cholera jasna. Oczywiście nie włączyłam, a oni nie posprzatali.
Sama zmiękłam po 40 kolejnych minutach jak na skarpetkach roznosili ser po całej podłodze.
Wiem, powinnam byc konsekwentna. Nie byłam.
Telewizora tego dnia nie włączyłam już, mimo kilkunastu minut proszenia, błagania i łez młodego, że nie będzie wiedział co w bajce się działo.
Ależ będzie wiadomo, bo bajki powtarzają.
Zabrakło Mateuszowi argumentów, więc się uspokoił.
Wiktorię całe zajście w ogóle nie obeszło, bo przekładała sobie książki na półce.
Było dopiero około 17:00, więc co robić do tej 19:30 czy 20:00?
Jak wspomniałam Wiki przekładała ksiązki na półce, później kolorowanki układała. Mateusz chwilę pobawił się samochodami, aż w końcu...
...oboje złapali za kurzące się w kącie lego.
Przez półtora godziny budowali, trochę kłótni było jak Wiki "pomagała" bratu gubiąc drobne części, ale generalnie szybko dochodzili do porozumienia.
Po skończonej zabawie zaskoczyli mnie. Oboje. Pozytywnie.
Posprzątali klocki do pudełek. Sami, bez proszenia.
Mati z rozpędu pozbierał nawet wszystkie samochody do przeznaczonego dla nich miejsca.

I tak sobie siedzę i dumam.
Mieli karę czy jej nie mieli?
Popełniłam błąd czy nie zbierając za nich ten ser ?

Coś im jednak całe wydarzenie dało do myślenia skoro tak grzecznie na wieczór po sobie posprzątali.





sobota, 8 lutego 2014

Wymyślili...

W przedszkolu u synka mego ukochanego wymyslili biały dzień.
W ogóle po długim niebycie matka została zaatakowana hasłami na drzwiach przypominających o: przyniesieniu owoców, przyniesieniu makaronu i o owym białym dniu również.
Temat owocowo- makronowy do ogarnięcia, ale ten biały dzień lekką panikę zasiał.
Dziewczynkę w rajstopki i białą sukienkę, tunikę, spódniczkę ...cokolwiek, bez problemu można ubrać,  ale  chłopaka?
Od wtorku zatem po głowie się drapałam, szare komórki do myślenia pobudzałam.
Może kalesony?
E, nie.
A rajstopy?
O rany nie!
Wypożyczalnia! To jest to!
Poprosiłam M., żeby sprawdził w wypożyczalni strojów, może jaki strój karateki jest. Poszedł, sprawdził. Był!
Odetchnęłam.
Tata przyniósł, dziecię widokiem się zachłysnęło, tylko ja podejrzliwie przyglądałam się.
Rozmiar mi nie pasował.
I słusznie, bo to był 134, a Mati 110 nosi.
Tak się jednak dzieć napalił, że musiał przymierzyć.
Ekhm...wygladał...bez komentarza
Ale co dalej?
Pobiegłam  do lumpeksu.
Przejrzę, a może...
Wśród dżinsów cos białego błysnęło.
Rzuciłam się jakby co najmniej 5 innych osób rzucić by się na to coś miało, a w rzeczywistości oprócz mnie nikt zainteresowania nie wykazywał.
Wzięłam do ręki, cholera, ni to welur ni to co to, takie z lekka misiowate. Na materiałach sie nie znam, więc nie wiem. Metka "ladybird", więc takie niby dziewczyńskie. Rozmiar na 4-5 lat czyli 110. O w mordę!
Obejrzałam, kwiatków ani innych ozdóbek nie widziałam, więc wziełam. Zapłaciłam 5,30 a dokupując dziecku podkoszulkę skompletowałam biały strój.
Uff!



Musze jeszcze spytać wychowawczynię jakie jeszcze kolory przewidują, żeby być zawczasu przygotowaną.

sobota, 1 lutego 2014

Sprzedani

Ach, co to był za dzień. Pełen atrakcji. Przede wszystkim trzy krety wyszły wreszcie z domu.
Ba! Najstarszy kret nawet przeżył szok, bo dostał słońcem po rzęsach.
Nie spodziewałam sie plusowej temperatury, więc byłam kompletnie zaskoczona, że tak ciepło się zrobiło.
Tym razem trasa była troche dluższa niz do Biedronki, bo do przystanku autobusowego.
Gdybym wcześniej zorientowała się w cieple zimowego poranka, do młodzież drałowałaby do dziadków na piechotę, ale, jak wiadomo autobusem jest szybciej.
Poza tym z babcią uzgodniłam, że latorośl z dziadkami zostanie, a ja sama po zakupy pójdę. I chyba do tej wolności tak mi się spieszyło.
Dzieci szczęśliwe, że do dziadków idą do tego stopnia, że juz na parterze komunikowali głośno, że nadchodzą. Nie wiem czy na IV piętrze słychać było, ale radość na dziecięcych twarzyczkach gościła, więc machnęłam ręką na krzyki, wszak to ani północ ani świt. Niech dają upust energii.

Dzieci dziadkom sprzedałam a sama urwałam się z łańcucha. Znaczy się po zakupy poszłam. Zachłyśnięta wolnoscią postanowiłam wstąpić do Pepco. A tam nowa kolekcja dla młodzieży. Nie powiem, to i owo mi się spodobało. Po głowie sie poskrobałam, zaskórniaki policzyłam i...kupiłam. Zaszalałam, bo dwie koszulki, komplet z legginsami dla młodej i gatki dla Młodego.

M. około 15:00 po nas przyszedł i juz w komplecie, na piechotę ruszylismy do domu. Wiki wprawdzie co jakis czas kucanego ćwiczyła, bo interesowały ją kałuże wszelkie (odwilż), a już najbardziej te na ulicy.

W końcu do domu dotarliśmy. Dzieci natychmiast dorwały się do ciastoplasto czy jakoś tak, zakupionego przez tatę w Biedronce. Nieświadoma niczego wybrałam sie do kuchni, gdy nagle usłyszałam: Wiktoria!!!!
Szybki tył zwrot i zobaczyłam marsową minę M. i niezadowoloną córci, która na mój widok łzami się zalała. Juz miałam spytać co się stało, gdy zobaczyłam u taty w ręku nożyczki (dziecięce) i coś jeszcze, a Wikę bez kosmyka, który jej nad czołem dyndał. Widać tak syndał, że dziewczęciu wybitnie przeszkadzał, więc sie go pozbyła. Ciach i po problemie.
Jeszcze nie zdecydowałam czy pójdziemy do fryzjera.