piątek, 10 lipca 2015

Muszę się do czegoś przyznać

To był dzień jak co dzień. Może zrobiłam wszystko co zaplanowałam, może niekoniecznie, ale na pewno śmigałam na facebooku, kiedy trafiłam na pewien post. Post o emisji pewnej telenoweli.
W tym momencie niejedna osoba uśmiechnie się pod nosem z pobłażaniem albo nawet przewróci oczami.

Przygodę z telenowelą rozpoczęłam wiele lat temu i nawet pamiętam jej tytuł. "Maria" z Grecią Colmenares.
Pamiętam, że przyjechała do nas ciotka, która namiętnie ową telenowelę oglądała (bodajże na Polonii 1 lub Tele 5) i kiedy tylko dowiedziała się, że nasza kablówka również ten kanał udostępnia to musiała ten serial oglądać i już.
Chcąc nie chcąc siadałyśmy z mamą i towarzyszyłyśmy ciotce , która z pasją opowiadała nam całą wcześniejszą historię bohaterów. I tak wsiąkliśmy rodzinnie, bo i mój tato się dołączył.

Później mi minęło, ale co jakiś czas coś tam oglądałam, najczęściej początek jak się rozwijało i końcówkę jak się pozytywnie kończyło. Środek z racji gmatwania życiorysów przeważnie sobie odpuszczałam.
W epoce internetu łatwiej, bo serię w trzy dni można obejrzeć stosując powyższą zasadę. Oczywiście pod warunkiem, że telenowela ukończona.

Telenowela, o której  wpis na facebooku wspominał jest dopiero w trakcie kręcenia i na bieżąco wyświetlana w ...Argentynie. Kiedy się o niej dowiedziałam wyemitowano dopiero 10 odcinków i te obejrzałam sobie w internecie. Ta telenowela ma to do siebie, że uzależnia. w każdym razie mnie uzależniła. I nie dość, że czekam na każdy odcinek, nie dość, że oglądam w oryginale praktycznie nie znając hiszpańskiego, to jeszcze praktycznie nie przewijam by przyspieszyć.

Wsiąkłam na amen. I to dosłownie, bo telenowela opowiada o miłości księdza i zakonnicy.
No dobra, praktycznie od początku wiadomo, że zakonnica tak naprawdę zakonnicą nie jest, jedynie dla własnego bezpieczeństwa ukrywa się w klasztorze.
Trudny temat, dla niektórych być może i bulwersujący. ale spokojnie. Własnie dziś obejrzałam 66 odcinek i miłość nadal platoniczna. Praktycznie tylko spojrzenia zdradzają co czują. Ale za to jakie spojrzenia.
Sam serial to komedia romantyczna i rzeczywiście komizmu tutaj pod dostatkiem, zarówno sytuacyjnego jak i wynikającego z dialogów. Te ostatnie, zwłaszcza te ważniejsze, tłumaczą dziewczyny na pewnym forum, więc i ze zrozumieniem treści większych problemów nie mam. A i oglądając od kwietnia w oryginale odcinki chcąc nie chcąc człowiekowi hiszpański niemalże sam do głowy wchodzi i krótsze kwestie nie wymagają już nawet tłumaczenia.

Seria ma dobre tempo, nawet bardzo dobre i dodatkowo jest nieprzewidywalna. Scenarzyści w większości odcinków zaskakują pomysłowością. Zagadki, intrygi rozwiązywane są przeważnie w ciągu jednego, maksymalnie dwóch odcinków.Są wprawdzie pewne tajemnice,ale tyle się dzieje, że praktycznie to nie przeszkadza, a nawet nie bardzo się o tych nierozwiązanych kwestiach pamięta, dopóki scenarzyści do wątku nie wrócą.

Jest coś jeszcze - muzyka. Całkiem jej sporo, a piosenki wykonywane przez zakonnice są  wpadają w ucho. Nie tylko mnie,bo moje dzieci też chętnie słuchają i nucą.

Czyli mamy wszystko co mieć powinna fajna opowieść, a jak jeszcze dodamy do tego świetnie dobranych aktorów to już sama sobie przestaje się dziwić, że namiętnie oglądam. a dodam jeszcze, że telenowela jest emitowana o 21:00 czasu "ichniego", więc u nas jest to bodajże 2:00 w nocy, więc jak rano dzieci o 6:00 bądź 7:00 mnie obudzą, to robię sobie kawkę, odpalam internet i się relaksuję zanim zdążę się zmęczyć codziennością. A co!

Telenowela nosi tytuł "Esperanza mia"









sobota, 6 czerwca 2015

Czasem wypadałoby użyć mózgu



Dziś skok na termometrach o osiem kresek w stosunku do wczorajszego dnia. Już o 8:00 rano czuć było zbliżający się upał. A my mieliśmy sprawę do załatwienia.
Dopiero wczoraj do głowy wpadł mi pomysł, co kupić mojej mamie na dzisiejsze urodziny.

Sklepy otwarte dopiero od 10:00, a my wyszliśmy około 11:00.
Ależ było gorąco.
W autobusie komunikacji miejskiej (oczywiście bez klimatyzacji) spędziliśmy dwadzieścia albo i więcej minut aby dojechać do Jysk'a, znajdującego się po drugiej stronie miasta.

Niestety nie znaleźliśmy tego co chciałam, więc poszliśmy do kolejnego sklepu i do kolejnego, i do kolejnego.
W tym upale ciągnęłam coraz bardziej milczące i zmęczone upałem dzieci by kupić urodzinowy prezent. Dobrze, że wykazałam się choć odrobiną rozsądku i wszyscy zaopatrzeni byliśmy w butelki wody.  Nigdzie nie znalazłam tego co sobie zaplanowałam.

W końcu, po półtorej godzinie, na prośbę dzieci, zrezygnowałam i wsiedliśmy do autobusu jadącego w stronę domu. . Wysiedliśmy przystanek wcześniej by zrobić jeszcze jedzeniowe zakupy. Obok znajduje się Pepco. Weszliśmy i co? I oczywiście kupiłam mamie prezent i to taki jaki miał być.

No i gdzie był mój mózg jak ciągnęłam siebie i dzieci w upale na drugi koniec miasta?

Chyba się zagotował.

Chcąc dzieciom wynagrodzić morderczy marsz w pełnym słońcu zgodziłam się by wybrali sobie coś słodkiegow sklepie, choć na dziś zaplanowany był dzień owocowy. Wiki wybrała paluszki, a Mati ciastka.
Wiktorii, z racji jej małego wzrostu, paluszki podałam, a Mati, który ciastka miał w zasięgu ręki miał je do koszyka wrzucić sam. W domu okazało się, że ciastek nie ma, bo synek myślał, że ja je wzięłam.

Na pocieszenie, w drodze do babci kupiłam mu batona.
Mimo chaosu dzień uważam za udany, bo babcia z prezentów zadowolona.



piątek, 22 maja 2015

Obecna lektura



Uwielbiam książki. Dziś jednak poświęcam im mniej czasu niż dawniej. Niemniej jednak tylko dobra książka może mnie odciągnąć od komputera, przed którym spędzam najwięcej czasu wolnego. I właśnie dzięki wyzwaniu blogowemu u Uli dziś przedstawię lekturę dzięki której znikam z wirtualnego świata.

Obecnie czytam "Bloger i social media" Tomka Tomczyka zwanego kiedyś Kominkiem, a obecnie Jasonem Hunt'em

Wielokrotnie czytałam w recenzjach na temat książek Tomka, że czyta się je lekko, bo fajnym językiem napisane. I tu przyznaję rację i dołączam do grona tych, którzy są zachwyceni lekturą książki, a właściwie obu książek.

Czytam kiedy spada mi motywacja.
Czytam kiedy brakuje mi weny.
Czytam kiedy mam wątpliwości.
Czytam kiedy nie jestem pewna.

Czytam i czuję się zmotywowana, powraca wena, znikają wątpliwości i wraca pewność, że nadal chcę pisać..

Książkę czyta się niemalże jak ciekawą powieść, to  w jaki sposób Tomek pisze trafia do czytelnika, bo masz wrażenie, że oto siedzisz z koleżanką/kolegą przy kawie  i prowadzisz arcyciekawą rozmowę o blogosferze.
Masz jakiś problem związany z blogiem? Jest raczej pewne, że w książce znajdziesz odpowiedź.

Kompedium wiedzy na temat blogowania.
Lektura obowiązkowa każdego blogera.


czwartek, 21 maja 2015

Nawyki, które muszę w sobie poprawić



Nie ma ludzi idealnych i ja też idealna nie jestem. Cóż, przynajmniej nie jestem nudna.
Mam jednak parę nawyków, które chciałabym zmienić.

Przede wszystkim mam paskudny nawyk robienia wszystkiego na ostatnią chwilę.
Czy to zapłacenie rachunku czy rozliczenie PIT. Koszmarny nawyk, który staram się pokonać.

Kiepsko u mnie z organizacją i planowaniem. Oczywiście co roku kupuję sobie kalandarze  z postanowieniem, że tym razem będzie on spełniał swą rolę. Ale z regularnością bywa kiepsko, a jak już listę rzeczy do zrobienia wpiszę, to potem zapomnę do kalendarza zajrzeć. Bywa jeszcze gorzej,  bo zajrzę, ale zrobię coś innego niż zaplanowałam. to co zaplanuję zatem sobie wisi do ostatniej chwili.

Niezła ze mnie bałaganiara. Auć! Kolejny paskudny nawyk. Jak coś wezmę do ręki, to rzadko odkładam na miejsce. a potem szukam. Jedynie rzeczy arcyważne mają stałe miejsce. Koniecznie muszę nad tym popracować.

Czas na najpaskudniejszą z moich cech charakteru. Jestem krzykaczką. Krzyczę nawet jak nie krzyczę. Najgorzej, że przejmują tą cechę moje dzieci i ja wskazywana jestem jako winowajca. Czas zatem w pierś się uderzyć i zacząć się ciszej zachowywać, a już na pewno odzywać.

Ostatnim z moich kiepskich nawyków, które przychodzą mi do głowy to  rozciąganie w czasie realizacji pomysłów. Pomysłów u mnie dostatek, ale gorzej z ich realizacją. Tak długo zwlekam, że albo się dezaktualizują, albo się zniechęcam.

Jednym słowem mam nad czym pracować.

Wpis powstał w ramach wyzwania blogowego u Uli

wtorek, 19 maja 2015

Tego chciałabym się nauczyć



Kolejne wyzwanie blogowe u Uli i kolejne ciekawe tematy. Dziś temat o tym czego chciałabym się nauczyć.

Ja się cały czas czegoś uczę. kończę kolejne szkoły czy kursy, albo sama, najczęściej przez internet.
Ale bardzo chciałabym się nauczyć dwóch języków: angielskiego i hiszpańskiego.

Urodzona w epoce kamienia łupanego lub jak kto woli w czasach komuny, uczyłam się języka rosyjskiego przede wszystkim i języka niemieckiego. Jednak jak się trafiło na nauczycieli tego drugiego języka, u których, jak się dobrze zagadało to człowiek cały rok z tych samych tematów odpowiadał, to na świadectwie ocena dobra, a w rzeczywistości... Ale kto tam wtedy drobiazgami się przejmował, a tym bardziej o przyszłości myślał.

Poza tym chciałabym nauczyć się jazdy na rolkach. A co! Takie moje widzimisię. W tym przypadku jednak oprócz chęci musiałabym pokonać jeszcze swój strach przed nimi, bo ja strachajło jestem. Do dziś nie umiem na rowerze ostrych zakrętów pokonywać, bo wyobrażam sobie, że zaraz na owym zakręcie wyrżnę, co oczywiście staje się faktem, chyba, że zdążę z roweru wcześniej zsiąść.

Fotografia. O tak, fajne i ciekawe zdjęcia nie tylko na bloga. Nie jakimś mega wypasionym sprzętem, ale takim starym ramolem jak mój aparat. Wiem, że  można nim fajne fotki robić, bo kiedyś trafiłam na stronkę gdzie tylko z tego aparatu, w którego posiadaniu jestem, zdjęcia były pokazane. Jednakże te wszystkie ostrości, balanse bieli, jakieś ISO czy coś w ten deseń są dla mnie magicznymi hasłami, których na tę chwilę nie rozumiem.

Cały czas uczę się również prowadzenia bloga.
Wykupiłam ostatnio nowa domenę, także wkrótce blog zmieni nie tylko adres, ale również nazwę.
A co za tym idzie, chciałabym się nauczyć obsługi Wordpress, bo na nim będzie się opierał mój nowy blog. Wiem, że całkiem sporo wiedzy mogę zaczerpnąć z internetu i z grupy Uli na facebooku.

Jestem niecierpliwa, chciałabym się nauczyć szybko, najlepiej tu i teraz. Niestety, wszystko wymaga czasu i samodyscypliny. I  właśnie tej samodyscypliny chciałabym się nauczyć również. bo bywa z tym różnie.

Niemało tego, a lista w każdej chwili wydłużyć się może, bo w każdej chwili coś nowego może mnie zainteresować.

sobota, 16 maja 2015

O niczym

Żródło zdjecia

Gdy zmywałam dziś naczynia wpadł mi do głowy temat, którym chciałam się na blogu podzielić.
Fajny temat, bo sama do siebie zęby szczerzyłam.
Jednak będąc matką Polką dokończyłam zmywanie garów, wstawiłam obiad, pranie i włączyłam dzieciom bajki, żeby napisać na blogu to i owo co mi do głowy przyszło.

Kiedy wreszcie siadłam do komputera okazało się, że pomysł wziął i się ulotnił pozostawiając pustkę.
O czym to ja miałam...?

Wtedy, przy garach wydawało mi się, że mam coś interesującego do przekazania.
Postanowiłam zatem pomyśleć i pamięć przywrócić bujając się na rozklekotanym fotelu na kółkach, który z racji rozklekotania całkiem dobrze udaje fotel bujany.

Gdybym pisała ołówkiem to bym sobie go gryzła...z klawiaturą nie ryzykowałam.
Odpłynęłam myślami...odpłynęłam w niebyt, bo myślałam o...niczym.

Tym samym powstał post o niczym.

No cóż, zawsze to coś.






piątek, 15 maja 2015

Dlaczego zapisałeś dziecko na religię?



Zapisując dziecko do szkoły dostałam oświadczenie,  w którym miałam zaznaczyć czy synek będzie chodził na religię czy na etykę.
Tak się składa, że mój syn ma religię w przedszkolu, więc jemu pozwoliliśmy dokonać wyboru.
Wybrał etykę.
Spytałam go dlaczego nie chce chodzić na religię. W odpowiedzi usłyszałam, że jedna z dziewczynek nie chodzi i w tym czasie się bawi.
Hmm...
Wytłumaczyłam mu, że w szkole wygląda to inaczej. Zrozumiał, ale i tak na religię chodzić nie chce.
Zaakceptowaliśmy wybór dziecka.

Jednak zastanowiła mnie ta niechęć.

Będąc dzieciakiem dorastającym w czasach komuny na lekcje religii biegałam do przykościelnych salek, brałam udział w jasełkach, zapamiętale kolorowałam obrazki w zeszycie od religii.
Mniej więcej do ukończenia III klasy na religię chodziłam chętnie, bo prowadziła ją we wspaniały sposób siostra zakonna. Dziecięce modlitwy, piosenki wzniosłe i radosne -  to było to co lubiłam.

A potem przejęli nas katecheci, katechetki, księża. i to już nie była ta religia. Tu już zaczynałam chodzić w kratkę, a moje zniechęcenie osiągnęło apogeum w klasie VI, kiedy to zimą, przez zaspy brnęłam na religię, na którą się spóźniłam. Katecheta przywitał mnie słowami, że jestem zła, bo zamiast modlić się to się po krzakach włóczę.

Do dziś nie wiem skąd gościu wytrzasnął pomysł z tymi krzakami i to w zimie.  W ogóle bałam się go bardzo.

W VIII klasie bardzo chorowałam, w sumie wszystkich nieobecności zebrało się pół roku. Nieobecności zarówno w szkole jak i na religii. W szkole byłam promowana, natomiast ksiądz na religii, mimo, że wykułam co trzeba do bierzmowania, do egzaminu mnie nie dopuścił i do bierzmowania również, ze względu na brak odpowiedniej frekwencji.

Zawiodłam się. Cholernie się zawiodłam na księżach, kościele...

Pamiętam jeszcze jak wraz z kuzynem co niedzielę "chodziliśmy" do kościoła, a konkretnie obok, na lody, bo msza nas nudziła.

Tak, nudziła. Do dziś jak idę do kościoła przy okazji jakiś uroczystości to nudzę się jak mops.

Ale przyznam, że nie zawsze tak było, bo któregoś lata, na wakacjach u babci odkryłam kościółek, gdzie msze dla dzieci odbywały się na wesoło. Był śpiew, śmiech, aplauz, a kazanie przekazane krótko, niemalże w formie bajki czy baśni. Tam kościół był zawsze pełen dzieciaków.

Ostatnio na imprezach urodzinowych siłą rzeczy schodzimy na tematy szkolne. Pytam zatem czy religia czy etyka i okazuje się, że oprócz naszego dziecka wszystkie inne na religię chodzić będą.
Słysząc jaki jest wybór Mateusza niezmiennie padają pytania: To nie pójdzie do Komunii? A ślub kościelny? Przecież nie będzie mógł wziąć ślubu kościelnego!

Zaraz, zaraz...to rodzice zapisują na religię dla Komunii? Dla ślubu kościelnego?













środa, 6 maja 2015

Uwielbiam takie "problemy"



Moje dzieci ostatnio imprezują więcej niż ja sama kiedykolwiek, bo albo sami mieli urodziny, albo są na urodziny zapraszane.
Urodziny to i prezenty. I zaczyna się główkowanie. Komu i co kupić.
Standardowo każda mama zaproszonego gościa wypytuje mamę solenizanta o to co dziecku kupić i wszystkie mamy, oczywiście również w standardzie, jednogłośnie odpowiadają, że dziecko z wszystkiego się ucieszy. Upsss...problem zatem nadal pozostaje

Skoro mama pozostawia nam pole do popisu w kwestii podarku, to może nasz osobisty dzieć podpowie co kolega lub koleżanka lubią, chcą...
Może inne dzieci podpowiedzą, bo moje nigdy nic nie wiedzą.
Zapytany M. wzrusza ramionami i rzuca hasłem "Nie mam pojęcia"
Co mi zatem pozostaje?
Samej pomyśleć i coś wymyśleć.

Myślę, internety przeszukuję, myszkuję, kombinuję, w wiek dziecka się wcielam...i zastanawiam się co bym ja chciała na ich miejscu.
Łatwo nie jest, bo gdy ja byłam w ich wieku to wybór był niewielki, prawie żaden, a teraz wybór taki, że wybrać ciężko. Pod postacią dziecka chciałabym całkiem sporo.

Ach, zapomniałam dodać, że w tym tygodniu dwie imprezy urodzinowe. U kolegi i u koleżanki, którzy kończą lat 6, więc wcielać się w płcie obie muszę. Dam radę!

Ale zaraz...przecież już całkiem blisko do 1 czerwca! Dzień Dziecka za pasem, więc i swoim sprezentować z tej okazji coś trzeba.

Z Mateuszem problem mniejszy, bo decyzja zapadła już dawno, zaakceptowana przez pierworodnego. To będzie rower!
Jeszcze nie wybraliśmy modelu, a czas goni. Pomyszkuję w przyszłym tygodniu. wszelkie pomysły i sugestie mile widziane.

Zapytałam dziś młodszą córcię co chciałaby dostać na Dzień Dziecka i usłyszałam, że ona nie wie co by chciała.
Z Mateuszem zaczęliśmy jej to i owo podpowiadać i na hasło "klocki" rozświetliły jej się oczy.
Rozmowa odbyła się wczesnym rankiem podczas szykowania do przedszkola, więc nie sprecyzowaliśmy zestawu Lego, bo staramy się tylko klocki tej firmy kupować. Jakoś nie mam przekonania do innych marek, może dlatego, że widzę jak dobre i trwałe są wspomniane klocki.

Wybieram się zatem na poszukiwania prezentów dla solenizantów, bo pierwsza impreza już jutro, a w przyszłym tygodniu skupię się na dzieciach.

I przyznaję, że uwielbiam wybierać prezenty.



piątek, 1 maja 2015

Przewrażliwiona


Plac zabaw i kilkuletnie dziecko wspinające się na uwielbianą przez siebie zjeżdżalnię. Nagle słychać:
- Trzymaj się, bo możesz spaść!
Kilkulatek z uśmiechem patrzy na spanikowaną matkę, po czym niekoniecznie delikatnie sadza swój zadek i zjeżdża. Ale frajda!
Dla kogo frajda, dla tego frajda, bo na pewno nie dla matki-kwoki.
Znacie to?
Ja znam, z autopsji. Do ukończenia przez moje starsze dziecko trzech lat miałam wręcz schizy dotyczące jego bezpieczeństwa.
Do dziś, mimo, że ma prawie 6,5 roku, najchętniej chciałabym cały czas trzymać go za rękę.
Z młodszą to samo, ale ona wystarczy, że poczuje troszkę swobody i już zmyka.
Z M. mają więcej swobody, ale i tak dotarła do mnie informacja, że młoda wybiegła na ulicę. Na szczęście taką o małym natężeniu ruchu.
Mimo, że skończyła już 4 lata, w sklepie wożona jest w wózku. Sklepowym wózku.
Inaczej bawi się w chowanego i ucieka. To ja już wolę ten wózek. Przynajmniej mogę w miarę spokojnie zrobić zakupy.
Starszy biega swobodnie po sklepie, a jak zniknie mi z oczu to wystarczy, że pierwsze kroki skieruję w stronę słodyczy lub zabawek. Na pewno, w którymś z tych działów go znajdę.
Zresztą on sam nas pilnuje i lokalizuje. W przeciwieństwie do siostry.

Jak byli młodsi nie lubiłam chodzić z nimi na place zabaw. Właśnie przez to, że panikowałam, że spadną, że się uderzą, że przewrócą...o rany, jak ktoś z boku patrzył, to pewnie na nieźle stukniętą wyglądałam próbując wszędzie asekurować latorośl.

Czasami w internecie czytam prześmiewcze komentarze dotyczące matek takich jak ja.
To co jednych śmieszy i bawi, dla drugich jest tak naprawdę udręką.
Bo stres związany ze strachem jest wyczerpujący.

Ale jak taki strach racjonalnie wytłumaczyć?
Ja nie umiem.

Przedwczoraj Młody zapytał mnie czy może iść na rower. Do tej pory biegał (ma rower biegowy) po ogródku, ale co tu dużo mówić, metraż ogródka nie pozwala nawet dobrze się rozpędzić. Pozwoliłam zatem, tym bardzie, ze mieszkamy w budynku ogrodzonym z każdej strony. Praktycznie mógł jeździć w kółko. Dostał jedynie polecenie meldować się co jakiś czas. Porozmawiałam z nim również o tym, by nigdy nigdzie z nikim obcym nie chodził. I pewnie jeszcze powtórzę wielokrotnie.

Pierwszego dnia wyglądałam za nim co 5 minut, wczoraj już mniej, a dziś raz. Tym bardziej, że dziecię posłusznie się meldowało co jakiś czas.

Jestem z siebie dumna, że mimo strachu (wielu zapewne uzna, że irracjonalnego) pozwoliłam mu wybiegać się bez nadmiernej kontroli.
Dla mnie to ogromny postęp.

Kolejne wyzwania przede mną, bo przecież Młody jest coraz starszy.
I Młoda zresztą też.








środa, 15 kwietnia 2015

Co mi daje blogowanie?



Kolejny dzień wyzwania u Uli. Co mi daje blogowanie? Co zmieniło w moim życiu?

Blogować zaczełam jakieś 6 lat temu. Początkowa data mi umkneła.. Na pewno na jakimś portalu. Prawdopodobnie były to polki.pl. Potem jeszcze tu i tam, aż 4 lata temu zakotwiczyłam się na dłużej tutaj. Na bloggerze.

Blog traktowałam jako pamiętnik. Był zapiskiem codzienności. I tak sobie pisałam czas dłuższy, odwiedzając blogi o podobnej tematyce, bez świadomości, że blog może być czymś więcej niż tylko pamiętnikiem.
Będac młodą mama dwójki dzieci, jeszcze z deprechą po urodzeniu drugiego dziecka, uciekałam do pisania.  Ach, jakże szczęśliwa byłam jak mi sie pod postem pojawiały komentarze.
Sama chętnie również komentowałam blogi o podobnej tematyce.
Poznawałam coraz więcej innych blogów. Dzień bez bloga był dniem straconym. Traktowałam blogowanie jak...hobby, pewnego rodzaju formę spotkania z koleżankami.
W zaganianym, realnym świecie nie mam czasu sie spotkać.
Choćby na krótką kawę.

Wraz z pojawieniem się dzieci, ten czas na kawe z przyjaciółką gwałtownie się kurczy.
Jak ja bym mogła, to koleżanka nie może, a jak ona wreszcie może to u mnie z czasem krucho.

Jasne, teoretycznie mogłybyśmy się spotkać na placu zabaw, gdzie dziatwa bawiłaby się w najlepsze, a my z termicznym kubkiem parującym własnoręcznie zaparzoną kawą spedzałybysmy miło czas.
no własnie, teoretycznie. W praktyce pewnie uspokajałybyśmy dzieci, tłumaczyły, ocieraly łezki, pomagały w pokonaniu przeszkody, z która dziecko normalnie poradziłoby sobie świetnie same, ale jednak z mamą lepiej. Trudno byłoby nam tak naprawde skupić sie na rozmowie.

Dlatego tak chętnie piszę bloga i chetnie czytam inne. Dla mnie są one niemalże jak te ploteczki z koleżankami.

Ktoś może uśmiechnie się pod nosem, że świat wirtualny to nie to samo co realny, Oczywiście, ale ja to lubię i dobrze mi z tym.

I mimo, że już troszke lat minęło nie zamierzam przestać, a wręcz przeciwnie. Mam ochotę na więcej. Mam pomysły, plany, które będę powoli wdrażać. Jeszcze długo nie zamierzam rezygnować z bloga, bo wiem, że jeszcze bedzie ciekawie.

A Ty dlaczego blogujesz?
A jeśli nie piszesz bloga to co powoduje, że je czytasz?







poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Historia z przeszłości - wyłonił się z ciemności.




Biorę udział w wyzwaniu blogowym Uli. Tematy ciekawe, a pierwszym z nich jest historia z przeszłości.
Jako, że Ula zdradziła tematy wyzwania juz kilka dni temu, to teoretycznie miałam czas się przygotować. W praktyce wyglądało to trochę inaczej.
Wydawało by się, że przeszłość z zasady składa się z historii. Tylko którą opowiedzieć.
Dwa dni myślałam i nic nie wymyśliłam, aż do dziś. A konkretnie do momentu położenia dzieci do łóżek. Położyłam się koło córki i wtedy nadeszło to wspomnienie. Mgliste, a zarazem bardzo wyraźne.

Tamtego dnia pokłóciłam się z rodzicami. Bardzo się pokłóciłam, ale o co...nie pamiętam. Może to było coś poważnego, a może bzdurka z perspektywy osoby dorosłej, ale dla mnie 17, może 18- letniej dziewczyny to był na pewno poważny problem. Tak poważny, że około godziny 22:00 trzasnęłam drzwiami zapłakana i wybiegłam z mieszkania.

Pamietam, że targały mną silne emocje, a na usta cisneły się mocne słowa, że mam dość takiego życia, dość rodziców...

Było ciemno, bardzo ciemno. Jeśli dobrze pamiętam była to jesień. Od mojego osiedla, do morza dzieliły mnie tylko tory i park nadmorski, ale okolica, na której w tej chwili hotel pogania hotel, wówczas była bardzo wyludniona.

Przeszłam tory i zbliżałam się parku nadmorskiego.  Szłam ulicą, przy której znajdowało się tylko jedno, już nieistniejące, sanatorium "Gliwiczanka". O tej porze roku raczej miało niewielu gości, więc wokół nie było nikogo.
Wtedy po przeciwnej stronie ulicy, z parku, wybiegł on.
Duży i czarny.

Boję się psów, zwłaszcza nieznaych i normalnie sparaliżowałoby mnie ze strachu, ale nie tamtego wieczoru.
Tamtego wieczoru byłam tak skupiona na swojej złości, że powiedziałam tylko.
- Piesku idź sobie, zostaw mnie - i szłam dalej.
Nie zostawił.
Poszedł ze mną na plażę, położył mi łeb na kolanach, a ja mówiłam i mówiłam. Wylewałam z siebie potoki słów, a wraz z nimi topniała złość.

Chyba wyczuł, że mi lepiej, bo zaczał koło mnie skakać i zachęcać do zabawy.
Troche poszaleliśmy, kiedy uznałam, że czas do domu.

Wracaliśmy razem do miejsca, w którym sie pojawił.
I znowu powiedziałam
- Piesku idź sobie. Dziękuję.
Tym razem posłuchał i odszedł.
Szedł odwracając kilkukrotnie łeb w moją stronę sprawdzając czy wracam do domu.
Sama co chwilę oglądałam się patrząc na oddalającego się psa, aż za którymś razem już go nie było.





środa, 11 marca 2015

Hartujesz czy inkubujesz?


Co jakiś czas spotykam się w internecie ze zbulwersowanymi mamami, że inne mamy z katarem i kaszlem prowadzą dzieci swe do przedszkola.
Sama bym się zbulwersowała gdyby to była gorączka, wymioty, dziwna wysypka..co to to nie, ale katar i kaszel?
Skąd ja mam wiedzieć czy powodem kataru i kaszlu nie jest alergia?
Czy w związku z tym mama ma dziecka nie puścić do przedszkola?

Zresztą choroby zakaźne również nie ujawniają się w poniedziałek o 5:30 tylko objawy "gołym okiem" często zauważa dopiero przedszkolanka w ciągu dnia.

Nie mam na myśli sytuacji skrajnych, kiedy to rodzić ewidentnie zaprowadza chore dziecko do przedszkola, z gorączką, słaniające się na nogach, bo i o takich przypadkach słyszałam i dla mnie jest to skrajna nieodpowiedzialność rodzica.

O co mi chodzi? Ano o to, że zamiast próbować zmienić społeczeństwo zmieńmy swoje własne nawyki, bo z obserwacji wynika, że my mało hartujemy nasze dzieci.
Nagminnie je przegrzewamy. Bo gdy przy 2-3 stopniach powyżej zera widzę dzieci w kombinezonach zimowych. Uważam, że to przesada. Spodnie, a pod spodem rajstopy spokojnie by wystarczyły.

Zauważcie, że gdy idziecie z dzieckiem na spacer to idziecie wy, bo dziecko gdy tylko może to biega? W każdym razie moje tak robią gdy tylko się okazja nadarzy, a nawet idąc za rękę podskakują.

Zdarzenie sprzed kilku tygodni. Temperatura w okolicach zera, a my wybraliśmy się nad morze, a na plaży zauważyliśmy "zatopiony" w piasku statek.
Dzieciarnia tak wspaniale się bawiła z tatą, że nawet nie zwracała uwagi na to, że ze spodni powychodziły koszulki. Dwukrotnie próbowałam poprawić, ale tak były zbulwersowane tym, że przerywam zabawą, że dałam sobie spokój. Bawili się około 45 minut. Ja zmarzłam, a im było gorąco.




moje dzieci potrafią rano wyskoczyć w piżamach na podwórko, obojętnie czy jest poniżej czy niewiele powyżej zera. Za pierwszym razem z lekka mną wstrząsnęło, a teraz sobie nawet głowy nie zawracam. Dzieciaki same sobie krzywdy nie zrobią. Dom otwarty, więc jak robi im się za chłodno to wracają. I tyle.

Ale nie zawsze tak było. Mój syn poszedł do żłobka jako dwulatek i miesiąc później zaczął chorować. Po jakimś czasie okazało się, że ma powiększony trzeci migdał, kilka miesięcy później laryngolog stwierdził, że i dwa migdały podniebienne przerosły i zakwalifikował Mateusza do zabiegu wycięcia migdała. Dziecko chorowało tak, że przepuściliśmy siedem terminów! Dopiero gdy nadszedł ósmy termin, udało się przeprowadzić zabieg.
To był 14 maj 2014 roku i od tamtej pory synek nie choruje. Zdarza mu się katar i kaszel, ale mamy sprawdzony zestaw leków i po trzech dniach jest po problemie.
Co ciekawe zawsze jak mu się już ten katar przypałęta to na weekend, więc z reguły w poniedziałek normalnie idzie do przedszkola.
Natomiast Wiktoria jest odporniejsza.
Z tym, że ją zaszczepiliśmy na rotawirusy i pneumokoki. Poszła do żłobka w wieku 10 miesięcy, Kilka razy zachorowała, ostatnio przed zeszłoroczną Wielkanocą. Oczywiście miewa...katar. Trochę przy tym pokaszle, ale również po trzech dniach jest po wszystkim. W tym czasie dzieci normalnie wychodzą i bawią się na podwórku.

Ani katar, ani kaszel nie jest przeciwwskazaniem do wychodzenia na powietrze. Wiele mam o tym zapomina i znowu trzyma w domowym ciepełku.
Przy okazji mi się przypomina letnia "przygoda". Na dworzu w miarę ciepło, choć zimny wiatr wiał, ale postanowiliśmy pójść na plażę. Woda w morzu tak zimna, że stopy wykręcało. Mi wykręcało, nie dzieciom. One przez dwie godziny nad brzegiem uskuteczniały swą radosna twórczość z piaskiem. W międzyczasie wiktoria zakomunikował, ze boli ją gardełko. Na tyle, na ile pozwoliła zerknęłam jej do jamy ustnej i rzeczywiście gardło było zaczerwienione. Machnęłam ręką i tak już tyle czasu w zimnej wodzie siedzi, więc albo się rozchoruje, albo wykuruje. Następnego dnia nie było śladu po czerwonym gardle, ani żadnych innych objawów. Zarazki lubią ciepło i chętnie w tym cieple się rozmnażają.

A wracając do przedszkola pamiętać trzeba, że dzieci "wypuszczone" ze środowiska domowego idą w przedszkolne i tam stykają się z innymi wirusami i bakteriami, które pozostałe dzieci wyniosły ze swoich domów.
I dlatego chorują, bo to jest tez ten czas gdy kształtują swoja odporność, bo paradoksalnie właśnie przebycie chorób uodparnia.



piątek, 6 marca 2015

Razem czy osobno



W tej chwili mieszkamy w dwupokojowym mieszkaniu, gdzie z konieczności młodzież posiada pokój, z którego korzystają oboje.
Efekt tego korzystania przeważnie jest opłakany w stanie permanentnego bałaganu, na widok którego  wznoszę oczy do nieba oczekując niemożliwego, czyli porządku. Dzieci moje do do ładu nie mają takiego pociągu jak do bałaganu, a zwłaszcza do jego tworzenia. W każdym razie pokój jest wspólny.

I nawet fakt, że Młody we wrześniu idzie do szkoły, tego nie zmieni, a ma znaczenie w przypadku wyboru biurka, bo od początku stawiam sprawę konkretnie, że biurko ma być długie i białe. Dla obojga.
Wczoraj w dwóch różnych rozmowach wspomniałam o tym pomyśle i zostałam zaskoczona negatywnym odbiorem tego pomysłu.

Jedno biurko dla dwojga?
No jak, przecież się będą kłócić, które gdzie ma usiąść.
Jak ty sobie to wyobrażasz, że Mati będzie odrabiał lekcje, a Wiki myślisz, że spokojnie przy nim usiedzi.
A gdzie miejsce na ich rzeczy?
Oni powinni mieć swoja przestrzeń.
I wiele temu podobnych argumentów, zdecydowanie przeciw.

Zdziwiłam się mocno tokiem rozumowania.
Przede wszystkim, jak wyżej wspomniałam mamy do dyspozycji pokoje w ilości sztuk dwóch, z czego jeden wraz z aneksem kuchennym.
W życiu mi przez myśl nie przeszło, że Wiktoria będzie towarzyszyła bratu w trakcie odrabiania lekcji. to będzie czas, który on będzie spędzał sam, na nauce.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że słowo "sam" użyte w kontekście pierwszoklasisty jest wyrazem abstrakcyjnym, ale chodzi o samą zasadę.
A co do reszty?
A niech się kłócą, w końcu będą musieli dojść do porozumienia.Niech stosują różne metody przechytrzenia jedno drugiego, metod negocjacji słownych i ręcznych (z obserwacji moich wynika, że tych drugich jest zdecydowana przewaga), w końcu i tak będą się musieli dogadać i ustalić pewne zasady dotyczących wzajemnych relacji.

I właśnie wspólny pokój jest elementem, który ma uczyć ich tego jak być dobrym rodzeństwem, uczyć ich wzajemnego zaufania, wzajemnej troski o siebie. Mają stworzyć nierozerwalne więzi, które łączyć będzie rodzeństwo na zawsze.

Wystarczy spojrzeć na nasze mamy, babcie. Kiedyś wielopokoleniowe rodziny mieszkały w jednym domu, mieszkaniu i w ich  relacjach widać przywiązanie. Pokłócić się pokłócą, ale gdy trzeba solidarnie stają ramię w ramię by nawzajem się wesprzeć.

Oczywistym jest, że nie we wszystkich rodzinach tak jest, ale odsetek ten jest dużo wyższy niż teraz, kiedy wielu dąży do tego aby każde z dzieci miało swój pokój, swój świat.

W pewnym momencie przyjdzie ten czas, ale póki będą chcieli być razem, póki wiek, zainteresowania, płeć nie popchną ich w różne kierunki, to niech nawiązują ze sobą takie relacje by w przyszłości zawsze odnaleźli drogę do siebie nawzajem.
A do tego momentu, gdy zajdzie potrzeba, w miarę możliwości stworzymy każdemu dziecku azyl, do którego tylko ono będzie miało wstęp w razie gdy poczuje potrzebę pobycia ze sobą samym.


wtorek, 3 marca 2015

Twoje dziecko to wysoki czy niski poziom?



Zaczęło się. Nabory do szkół i przedszkoli. Na forach i grupach zaczynają się pytania o opinie na temat przedszkoli i szkół.
Okazuje się, że najbliższe przedszkole jest be, a szkoła, której rejonem dziecko przynależy ma niski poziom.
Że co? Moje dziecko ma iść do tego gorszego przedszkola? Albo do szkoły z niskim poziomem?
Nie, nie, musi iść koniecznie tam gdzie jest najlepiej.

Stój! Zastanów się!

Mój starszy synek skończył 6 lat. Pod wpływem emocji i ja poszłam do tej, rzekomo lepszej szkoły. Zapytałam o warunki przyjęcia, wzięłam stosowne wnioski z postanowieniem, że zapiszę do tej właśnie.

A potem włączyłam myślenie.

Weszłam na stronę owej szkoły i zobaczyłam, że pierwszoklasiści raz w tygodniu, każda z klas kończy lekcje o...15:20, raz-dwa razy w tygodniu o 14:25, podczas gdy szkoła z rejonu ma zajęcia najpóźniej do 13:30 i dotyczy to jednego dnia w tygodniu.

W naszej (rejonowej) szkole są zajęcia pozalekcyjne sportowe, teatrzyk, grupa taneczna (nie wiem jak teraz, ale za moich czasów wszyscy zazdrościliśmy tego zespołu tej szkole), zajęcia wyrównujące poziom, kółka językowe, koło szachowe itp.
Tamta również może się poszczycić rożnymi kółkami zainteresowań.

Porównałam sobie wyniki z ostatniej olimpiady z języka polskiego i okazało się, że dzieci z naszej szkoły bardzo wysoko z wynikami, wyżej niż dzieci z porównywanej szkoły.

Ostatnia olimpiada matematyczna? Naszych nie widziałam, ale całkiem wysoko dziecko z innej szkoły mającej również opinie że niski poziom. a jednak dziecko wzięło udział w olimpiadzie, no jakim cudem?

Do czego zmierzam? Do tego, żeby nie dać się zwariować.
To nie szkoła decyduje o tym jak zdolne i chętne do nauki jest nasze dziecko. O tym decyduje przede wszystkim ono same, nauczyciel i my, rodzice.

Czy musi mieć te najwyższe oceny?
Spójrz na siebie i swoje dokonania, to gdzie teraz jesteś i obróć się wstecz.
Jak bardzo oceny z podstawówki wpłynęły na Twoje życie?

Po co posyłać dziecko tam gdzie pchają się wszyscy, kiedy spokojnie z boku, może iść swoim krokiem, a nie usilnie gonić za innymi.

Nie fundujmy dzieciom wyścigu szczurów w wieku lat 6.





środa, 18 lutego 2015

Jak żyć?



W listopadzie 2014 otworzyłam działalność gospodarczą.
31 grudnia 2014 wystartowałam ze swoim sklepem internetowym.
04 stycznia 2015 skończyłam policealną szkołę w zakresie rachunkowości.
30 stycznia podpisałam umowe na kolejny kierunek w/w szkole - na informatykę.
15 lutego skończyłam 42 lata...i nadal mi się chce.

W październiku rozmawiałam przez telefon z koleżanką, której powiedziałam o planach otwarcia sklepu internetowego. Pamiętam jak dziś jej odpowiedź:

"Jesteś już w takim wieku, że powinnaś już wiedzieć czego od życia chcesz, a nie bez przerwy skaczesz z kwiatka na kwiatek"




Wiedzieć czego chcę od życia?

Ależ ja wiem! Chcę je przeżyć, próbować, smakować, czerpać garściami !

I tę pasję życia chcę przekazać moim dzieciom.

Chcą poznać jak zimny jest śnieg? Proszę bardzo!


To my sami się ograniczamy!

Zatem...


...zawsze do przodu!