czwartek, 30 czerwca 2011

Wściekła...

Dziś się dowiedzieliśmy, że dzieci nie dostały się do żłobka! Żadne! A podobno Wiktoria miała tak ogromne szanse. No szlag mnie trafił. Od momentu kiedy zadzwonił M. z tą informacją to chodzę cała nerwowa i zastanawiam się nad planem awaryjnym. Oczywiście nie zamierzam jeszcze odpuścić. Oboje są na liście rezerwowej. Jak zadzwoniłam do żłobka i zapytałam o powód to okazało się, że komisja odrzuciła, bo M. został zameldowany tymczasowo, dwa dni przed złożeniem wniosku. Nieważne, że na zaświadczeniu z pracy widnieje, że w tej firmie, w tym mieście pracuje już kilka lat. Przeszkodziło zbyt krótkie zameldowanie! Ale przecież warunek spełniony był i zamierzam walczyć. Najpierw 10 lipca (wtedy wraca kierowniczka żłobka z urlopu) pójdę do niej na rozmowę, a jak to nic nie da to uderzę wyżej. Coś zrobić muszę! Na razie nie myślę jeszcze racjonalnie, więc planu B nie wymyśliłam.
Polityka prorodzinna państwa? Wolne żarty.

Wczoraj byliśmy u kardiologa dziecięcego i okazało się, że Wikuni nie zamknęła się przy urodzeniu jakaś dziurka w serduszku, a dokładnie w rozpoznaniu jest napisane "drożny otwór owalny z niewielkim przepływem L-P. Do obserwacji i na kontrolę za dwa miesiące" Tym samym 5 września znowu zobaczymy się z kardiologiem. Mam nadzieję,żze się ten otwór zrośnie.

korzystając z okazji, że byliśmy w Koszalinie to udało się też odwiedzić CH Forum i kupiłam sobie coś na te moje ciało o rubensowskich kształtach. Takie coś do biegania z dzieciakami na spacery. Do kawiarni się ten komplet nie nadaje. Ba, według M. to się nie nadaje na wykopki nawet. No jak to usłyszałam to normalnie strzeliłam focha. Może nimfa nie jestem, ale wygodny strój do jasnej piwonii tez mi się należy. Zresztą ja w tym będę chodziła, nie on. Mamy zupełnie inne gusty. Widać to przy ubieraniu Mateusza zwłaszcza. M. chce go ubrać tak, a ja inaczej. Dobrze, ze nie wtrąca mi się do stylizacji Wiktorii. No chyba, że ja gustu nie mam. W takich sytuacjach popadam w wątpliwość, bo M. jest przekonany, że on wie najlepiej. Ludziom pewnym siebie jest jednak łatwiej. U mnie łatwo ta pewność podważyć.Chociaż też nie do końca. Tak naprawdę nie liczę się ze zdaniem innych. Zależy mi na akceptacji ze strony M., a on jak mu się coś nie podoba to nie udaje, że jest inaczej, nawet jak psuje mi tym humor.

Poza tym udało nam się przedwczoraj, zaszczepić wreszcie małą. Ludzi w poczekalni do lekarza od groma. Zastanawiałam się nawet skąd ich tyle, póki do mnie nie dotarło, że sezon przecież się zaczął, więc tłok nie tylko w sklepach. Moja córcia po szczepieniu miała wczoraj stan podgorączkowy i lekko marudziła, ale ogólnie zniosła kłucie nieźle. Bardziej rozpłakała się po płynnym zastrzyku na rotawirusy, który musiała "wypić".
Za 6 tygodni następna dawka.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Niedziela w poniedziałek

Oczywiście mam świadomość, że dziś pierwszy dzień kolejnego tygodnia. Ba, nawet w planach było zaszczepienie małej, które oczywiście nie wyszło. Zaczyna to być bardzo niepokojącą normą. niby jutro ma się udać, bo jutro ma być pielęgniarka od szczepień. swoją drogą nie miałam pojęcia, że tylko wybrane pielęgniarki szczepią.
Po wyjściu z przychodni padło pytanie ze strony M. "Co dalej?" No właśnie, co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem. Pogoniłam naszych panów z powrotem do domu, w celu schowania szczepionek w chłodne miejsce czyli do lodówki, z zaznaczeniem, żeby nie daj Boże nie do zamrażalnika. Po czym poszliśmy na spacer, nad morze. Dodam jeszcze, że Mati ma dziś jeden ze swoich dni, kiedy wszystko go wkurza i irytuje, a słowo "NIE" jest używane przez niego w nadmiarze.
Na deptaku zdałam sobie sprawę, że przecież zaczął się sezon, bo deptak zamienił się w bazar, a i ludzi tłumy, więc spacer specjalnie przyjemnością nie był. Z zazdrością patrzyłam na rozłożone na plaży kształtne ciała i bezkształtne cielska, które zgodnie i w harmonii kąpały się w promieniach słonecznych.
Wikunia była grzeczna, dwukrotnie dostała porcję z cycka maminego i sobie albo spała, albo rozglądała ciekawie wokół. Natomiast Mati znowu przechodził sam siebie wrzeszcząc i histeryzując. W głębokim poważaniu miał też cokolwiek co nadawało się do spożycia poza miską rosołu w barze, ale rosół po jakimś czasie wylądował w pampersie. Wszystko inne nie i kropka. M. wydawał się rozbawiony wrzaskami swojego syna i kompletnie  na nie nie reagował, a mnie z nerwów rozbolał żołądek. Humoru nie poprawił mi tez jego brak apetytu. dobrze, że chociaż chętnie pił. Wróciwszy zatem do domu robię małemu zupę w nadziei, że jak przegłodzony to ją zje.
M. jedzie dziś w trasę, więc z małym się położył i nastała cisza, a ja za chwile zaparzę sobie melisę, bo zdecydowanie potrzebuję wspomagacza.
A tu mina Mateusza po ataku histerii

niedziela, 26 czerwca 2011

Nasz prywatny dzień kobiet.

Dziś nasi mężczyźni, w zgranym duecie pojechali do Poznania. Zostałyśmy zatem z Itą same w domku i mogłyśmy organizować sobie czas jak nam się podoba. Odwiedziłyśmy moją ciocię, gdzie załapałam się na legendarny rosół. Ja nie wiem co ta moja ciotka z nim robi, ale jest przesmaczny. Nieraz pytałam o tajniki gotowania tej zupy i niby żadnych magicznych składników nie dodaje, ani czarów nad garem nie odprawia, a rosół jej jest nie do przebicia.
Po rosole i godzinie ploteczek, pogoda, która do tej pory nie mogła się zdecydować, postanowiła jednak być słoneczna. Wyruszyłam zatem z moją córcią na spacer. Słońce jednak na mnie źle wpłynęło, bo zaczęła boleć mnie głowa, a poza tym uznałam, że na  ciepło jesteśmy nieodpowiednio ubrane.
Spacer zaliczyłyśmy jako drogę powrotną do domu, zahaczając o hipermarket i aptekę. Aha, i o Pepco, gdzie dla Mateusza zakupiłam trzy koszulki, bo były po 9,99. Dla Ity chciałam tez coś kupić, ale ani wizualnie, ani cenowo nic atrakcyjnego nie znalazłam.
Skąd Ita? Ano Mati nie umie wymówić ani K, ani W i na moje prośby, żeby wymówił Wika, Mati po swojemu przechrzcił siostrę na Itę. A, że mi się takie przekręcenie małej imienia podoba, to coraz częściej łapie się na tym, że do Mateusza mówię np., że Ita śpi. Dla pozostałych członków rodziny nadal jest Wikunia, Wikusia, Wiki czy Wika, ale kto wie czy i Ita się nie przyjmie.
Po powrocie do domu wrzuciłam co nieco na ząb i uwaliłam się z Wiktorię do naszego łoża i tak sobie pospałyśmy dobre dwie godziny. Niezmącona cisza i spokój sprzyjały takiemu lenistwu.
Przyznaje się jednak bez bicia, że brakuje mi moich chłopaków. Jakaś durna jestem. Tu marzę o chwili ciszy i spokoju, a jednak jak za długo owa cisza jest, to tęsknię. Poza tym do Poznania od nas jest 240 km, to tez się denerwuję, żeby cało i zdrowo do domu wrócili. Nie mam takich nerwów jak jadą 50 km od nas, ale jak dalej to już mi się jakiś durny nerw włącza i czarnowidztwo uskuteczniam. Dlatego też wybrałam się do rodziny, żeby głupoty mnie po łbie się nie pałętały.

środa, 22 czerwca 2011

Jak przeciągnięta przez magiel

Dziś nie jestem pewna czy wiem jak się nazywam. Moje diablątko przeszło samo siebie i dało mi popalić od 5:30. Mam oczywiście na myśli syna. Ja nie wiem co się z nim dziś działo. Jeden wielki chodzący złośnik. Kompletnie nie chciał się niczym zabawić, doprowadzając mnie czasami do granic wytrzymałości. A jeszcze przypomniało mi się o zakupach. Trąba, zapomniałam, że jutro Boże Ciało i nie zrobiłam zakupów obiadowych. Ściągnęłam zatem mamę. Przyszła, nałożyła sobie pieluchę na twarz, a ja w tym czasie wyskoczyłam do najbliższego sklepu. Oczywiście pierwszy w koszyku znalazł się artykuł pierwszej potrzeby czyli kawa rozpuszczalna Gevalia. Nie wiem jakbyśmy jutro bez niej przeżyli.
Wróciłam do domu, a mama wzięła jeszcze Mateusza na 1,5 godziny na dwór. Myślałyśmy, ze jak się wyszaleje, to się uspokoi i wyciszy. A gdzie tam! Tylko wszedł do domu i zaczął swoje od początku.
Po południu przyszła rehabilitantka z naszą znajomą i jej siostrą, która jeszcze obiecała kilka razy przyjść i pokazać mi jak ćwiczyć z małą. Mati nawet wtedy się nie pohamował, a nawet zaczął się zachowywać gorzej. Przecież uwaga wszystkich kobiet była skupiona na małej, więc musiał jakoś zwrócić na siebie uwagę.   Po jakimś czasie wpadł na, genialny jego zdaniem pomysł i mnie użarł (!!!) W szoku totalnym byłam i jestem, bo nigdy wcześniej tego nie robił. Dłużna mu nie pozostałam i tez go ugryzłam. a niech poczuje jak to boli. Może to niepedagogiczne, ale nie mam pomysłu jak go utemperować. Najgorsze jest to, że on przy ojcu zachowuje się zupełnie inaczej i M. twierdzi, ze przesadzam.
Do wieczora stałam się już kłębkiem nerwów i darłam się na niego ile wlazło. Nerw udzielił się Wiktorii, więc i ona podniosła raban. Mati swoje, Wiki swoje, a ja z obłędem w oczach usiłowałam to wszystko ogarnąć. W tempie przyspieszonym chciałam małą wykąpać, ale jakiś wredny sąsiad puścił sobie wodę na którymś z niższych pięter i u nas ciepła już nie miała siły lecieć. W złości walnęłam słuchawką od prysznica (bo tylko takie urządzenie posiadamy) o kafelki i zaczęłam łaciną rzucać jak karabinek maszynowy i nogą tupać. No musiałam z siebie wywalić co nieco nagromadzonych złych mocy.
W końcu ją wykąpałam i dokonałam reszty czynności pielęgnacyjnych, cały czas do taktu dziecięcej histerii. Mati w międzyczasie zasnął mi na wersalce oglądając bajki. Jak Wiki odleciała,  to jego, lekko nieprzytomnego szybko umyłam i położyłam w miejscu odpowiednim czyli na jego łóżku. Godzina 19:20 i oboje spali. Błogi spokój nastał. Niestety,  pół godziny później Wika się wybudziła i póki co dalej nie śpi, a jest 21:00. Na szczęście jednak leży sobie spokojnie i cichutko. Może zaśnie bez noszenia i bujania...

wtorek, 21 czerwca 2011

Smutne, ale prawdziwe

Dziś się wyrwałam z domu. Wprawdzie z wózkiem, ale bez chłopaków. Wiktorynka zachowywała się grzecznie i dostojnie, a dzióbka dopiero skrzywiła jak miała ochotę na żarełko. Nie zdążyła się rozpłakać , bo mamuśka czujna. Klapnęłam z nią na najbliższej ławce i nakarmiłam. Dołączyli do nas nasi panowie i zgraną paczką ruszyliśmy do fryzjera. Zamierzałam poddać się postrzyżynom, ale się nie udało, bo pomysł wpadł mi do łba nagle i przystąpiłam do działania. Okazało się, że tak z rozpędu się nie da, trzeba się umówić i doopa. Nadal chodzę z tzw. "kurwidołkiem" na głowie. Umówiłam się na jutro, ale już wiem, ze też nie wypali, bo M. w trasę jedzie i najzwyczajniej w świecie nie mam z kim dzieci zostawić, bo mama nadal niedysponowana.
Na poprawienie humoru kupiłam sobie dwie książki
oraz
Normalnie już się nie mogę doczekać, aż się do nich dorwę. Oczywiście oficjalnie są to książki pożyczone z biblioteki. Oj nasłuchałabym się od M. jakby się zorientował, wiec milczę w tym temacie jak zaklęta. On pewnie wolałby, żebym i w innych tematach taka zaklęta była, ale to się tak nie da.
To tyle tytułem wstępu, a teraz przechodzę do sedna.
Mam znajomą starszą panią. Wspaniałą kobietę, za którą przepadam, która zawsze mnie wysłucha i pomoże w problemach, wspierając dobrym i życzliwym słowem. Dawno się z nią nie widziałam, chyba ze trzy miesiące, może nawet dłużej, ale jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym. I w ostatniej naszej rozmowie Pani Ela zapytała mnie jak z moja figura po ciąży. Oczywiście, standardowo zaczęłam narzekać, bo moje cielsko szybko i skutecznie psuje mi humor jak na nie spojrzę w lustrze. Toteż staram się tych spojrzeń unikać, ale i tak ukradkiem zerkam w nadziei, że może coś się zmieniło w tym temacie. Niestety!
Pani Ela usiłowała mnie pocieszyć twierdząc, że na pewno nie jest tak źle, a że nie prowadziłyśmy rozmowy na wizji tylko na foni to nie mogła tak naprawdę mnie ocenić. Do dzisiaj! Bo dziś własnie stanęłyśmy oko w oko ze sobą i pierwsze słowa pani Eli po przywitaniu brzmiały: no faktycznie Asiu, przytyło ci się trochę. Nie przejmuj się jednak, bo szybko zgubisz. Przecież piersią karmisz.
No i tu jest pies pogrzebany. Faktycznie Wika wiecznie na cycu wisi, ale kilogramów za nic ubyć nie chce. Dopiero jak zaczęłam ograniczać się w jedzeniu to ciut spadło. W dwa tygodnie kilogram straciłam, ale szwendałam się na wiecznym głodzie. Cały czas bym coś przeżuwała i mieliła w swej paszczęce. Tylko siłą woli się powstrzymuję.
Mam rowerek stacjonarny i nawet raz na nim jeździłam, ale raz to za mało. Kiedy znacznie ciekawiej jest siedzieć przy komputerze. No, ale jak do pracy mam wrócić smukła i wiotka, albo przynajmniej w ilości kilogramów nie przekraczającej stanu przedciążowego, to czas tyłek na rower sadzać systematycznie i bez durnych usprawiedliwień.
Aaa i jeszcze moja mama zaczęła dukać. I się tą dietą zachwyca. Będzie już z półtora tygodnia jak poszła w tango z Pierre Dukanem. Rezultaty oszacuję jak ją zobaczę, a przyznam, że strasznie ciekawa jestem. Pewnie nawet trochę zazdrosna będę, że ona może, a mnie się nie chce.

sobota, 18 czerwca 2011

Niewyspana na własne życzenie

Ja, jak pewnie większość mam maluchów, marzę o przespanej nocy. Póki co Wika funduje mi kilka razy w nocy pobudki na karmienie. Potem się snuję półprzytomna po domu, ale na posterunku trwam.
Wczoraj M. pojechał w trasę, ale przed jego wyjściem zdążyłam uśpić córcię i położyłam się z kolei z Matim. M. za drzwi, a 5 minut później obudziła się księżniczka. Oczywiście Mateusz zasnąć nie zdążył, bo jeszcze był na etapie nożnych akrobacji, w poszukiwaniu pozycji dogodnej do spania. Jak się mała rozkrzyczała, to poszłam do niej. Za chwilę słyszę wołanie synka "Mamo choć". Ani tu odpowiedzieć, bo Wiktoria akurat miała "odlot", więc mogłaby się przestraszyć, ani wstać, z tego samego powodu zresztą.. W końcu mój syn się zniecierpliwił i przybiegł do nas. Po czym zadowolony umościł się wygodnie w naszym łóżku i zasnął szybciej od siostry.
Znając nocne obyczaje mojego dziecka i tak by w nocy do mnie przyszedł, więc darowałam sobie przenoszenie go z powrotem do jego łóżka. Natomiast z westchnieniem ulgi uwaliłam się obok niego i zasnęłam chyba nawet zanim przyłożyłam głowę do poduszki..
Noc przebiegała bardzo spokojne, bo mała obudziła się na karmienie raz. Natomiast jej mamusia kilkakrotnie w nocy wstawała zdziwiona czemu się jeszcze nie domaga żarełka. Tym samym, na własne życzenie zafundowałam sobie kolejną nieprzespaną noc. Ot, głupia ja.

piątek, 17 czerwca 2011

Zasmarkani smarkacze

Dopadły moje maluchy paskudne gile. I o ile Mati ma te gluty w głębokim poważaniu, to Wika niestety nie. Zatykający się nosek przeszkadza, zwłaszcza w spokojnym śnie. Tym samym mała budziła się często i wkurzała.Także nockę mam przetuptaną, bo co jakiś czas wstawałam i nosiłam ją w pionie, bo wtedy szybciej jej wszystko spływało i przynosiło dziecku ulgę.
Bacznie obserwuję tą moją młodszą pociechę, żeby reagować w razie "W". Jako, że wczoraj miała być szczepiona, to byliśmy u lekarza. Kazał smarować pulmex baby, nawilżać nosek (stosujemy sterimar baby) oraz go oczyszczać (mamy aspirator otrivin baby). Oczywiście ze szczepienia nici. Będzie szczepiona około półtora tygodnia później.
Dodatkowo, żeby mi się nie nudziło chyba, coś mnie również bierze. Głowa mi pęka i nos zatkany. A M. dziś jedzie w trasę,moja mama też chora, więc mi nie pomoże. Także zapowiada się jutro "ciekawy" dzień.
Całe szczęście, że Mati ma w nosie to co ma w nosie. Jak mu coś wyleci, to pozbywa się paskudztwa wycierając go rękawem i rozrabia dalej. Oczywiście ma za nic moje pedagogiczne pogadanki, że od tego są chusteczki. W rękaw szybciej.
A pomysły miewa przednie. Wczoraj, korzystając wieczorem z naszej chwilowej nieuwagi, spowodowanej przygotowaniami małej do kąpieli, wykąpał w siostrzanej wanience swoje traktory. 
Widziałam jak biegnie, trzymając swoje skarby w objęciach. Nawet krzyknęłam "Mati nie!!!" Chlup...i było po wszystkim. Nawet nie umieliśmy się zbytnio na niego zezłościć, bo jego zadowolona i uśmiechnięta gęba rozbroiła nas całkowicie. 

 

wtorek, 14 czerwca 2011

Ortopeda zaliczony

Zaliczyłyśmy wczoraj z Wiką ortopedę. Niby w porządku, ale coś tam z panewkami ma, więc do kontroli za 6 tygodni. Zatem zaczynamy uskuteczniać wycieczki po konowałach.
Dziś zadzwoniła pielęgniarka i zamiast w poniedziałek, to pójdziemy na szczepienie w czwartek lub piątek. Zdecydowaliśmy sie na szczepionkę skojarzoną 6 w 1, pneumokoki i rotawirusy. Także trzeba z niezłej kaski wyskoczyć, a potem drapać się w głowę co dalej. Jednak zdrowie dzieci najważniejsze. Oczywiście decydując się na taki finansowy krok, założyliśmy, że Wika do żłobka się dostanie. Nie wiemy jak Mati, bo ma mniejsze szanse. Pielęgniarka zasugerowała, że Młodego, ewentualnie na meningokoki zaszczepić by można, gdyby i on miał szczęście do tego żłobka się dostać.

A poza tym zdarzył się mały CUD. W piątek po południu przyjdzie do nas pani mgr rehabilitacji i pokaże ćwiczenia jakie trzeba z małą wykonywać.A kto sprawę załatwił? Ano M., ale trzeba było trochę nim potrząsnąć, bo on lubi palcem pokazywać co ja powinnam, a sam to niekoniecznie wyrywny do czegokolwiek. Załatwił, bo się okazało, że znajomego znajomej znajoma to własnie owa mgr. Dostałam dziś telefon od "znajomej", która to zakomunikowało mi owa radosną nowinę.
Od M. dowiedziałam się tylko dwa dni temu, że takowy telefon ma być, ale poza tym to ja nic nie wiedziałam i nie wiem. Wykonałam zatem  do mojego szczęścia nerwowy telefon z pytaniem " Za ile?" Mając oczywiście na myśli koszty.  W odpowiedzi usłyszałam, że mam się skupić na tym co powie pani rehabilitantka, a reszta nie powinna mnie interesować. O proszę, coś nowego, że nie powinno, bo do tej pory to raczej wszystko było, ze raczej własnie  powinnam.
Ale nie zamierzam w temat wnikać, tylko skupić się na tym jakie wygibasy z moim dzieckiem robić mogę, aby poczyniło postępy.
Aaa, i do kardiologa nam udało się Wiktorię zarejestrować w terminie rozsądnym, bo na 29 czerwca. Lekarz ten znajduje się w innym mieście, oddalonym od nas o 45 km, gdzie znajduje się Galeria Handlowa. Usiłuję zatem przy okazji, namówić M. na jakieś zakupy letnie na moje dupsko.Nie wiem tylko czy mi się uda jakąś kaskę skołować, bo przecież te szczepionki...A ja, ze względu na powiększone po ciąży gabaryty, nie mam w czym chodzić, bo w ciuchy sprzed ciąży to się nie mieszczę. Uśmiechnę się zatem przymilnie do mamy,  może mi pożyczy, bo za chwilę na amen się w domu zachomikuję. i lamentować zacznę nad swoją dolą i niedolą.
Mam jednak nadzieję, że mi się uda i coś jednak sobie kupię.

czwartek, 9 czerwca 2011

Po jaką cholerę te składki???

W kolumba się nie zabawię i Ameryki na nowo nie odkryję i wiem, że nie ja jedna zadaję sobie to pytanie. Po jaka cholerę płacić składki na ZUS? Przecież i tak, żeby coś było w odpowiednim czasie to trzeba prywatnie, bo na NFZ...to szkoda gadać.
Ale do rzeczy. Nastał dziś dzień 9, miesiąca czerwca, roku panieńskiego 2011. Właśnie dziś byliśmy umówieni z malutką do poradni neonatologicznej. Poszliśmy więc hordą całą czyli w rodzinnym komplecie. Przed wyjściem do lekarza nerwowo się zrobiło, bo trzeba było stawić się, wedle papirologi, na 8:45, a ja o 7:50 jeszcze pod prysznicem urzędowałam. Skutkiem tego, albo i nie tego, M. narzucił takie tempo, że Mateusz prawie biegł. Dotarliśmy przed czasem.
Durnoty my, żyjąc na tym padole lat prawie czterdzieści, naiwnie sądziliśmy, że skoro na godzinę umówieni do lekarza to prawie z rozbiegu do niego wejdziemy. Akurat!
Widząc panie z dzieciaczkami grzecznie zapytałam kto ostatni i nie pozostało nam nic innego jak uzbroić się w cierpliwość. Staliśmy tak około 20 minut i..nic. ani jedna sztuka nie weszła do gabinetu. Co jest? Wyszła pielęgniarka, więc zapytałam. I zostałam oświecona, że pani doktor to dopiero od 9:00 przyjmuje. Musiałam mieć ogłupiała minę, bo pielęgniarka spytała o co chodzi. Ano o USG mózgowia mojej córeczki chodziło. Zostaliśmy wysłani na USG piętro wyżej (oczywiście odstaliśmy swoje) i po powrocie, na szczęście już bez kolejki, zameldowaliśmy sie u pani doktor. Okazało się, że mała za bardzo wygina się w łuk do tyłu (spowodowane jest to jakimś skurczem czy przykurczem czy cholera wie czym) i dostaliśmy skierowanie na ćwiczenia.
Kontrolnie otrzymaliśmy również skierowania do neurologa dziecięcego i kardiologa.
Po drodze weszliśmy zarejestrować małą do neurologa. Termin 14 września!
W domu zadzwoniłam w sprawie ćwiczeń. Termin 10 sierpnia!
Do kardiologa w ogóle się nie dodzwoniłam w dniu dzisiejszym, będę próbowała jutro.
I jak tu człowieka ma nie trafić szlag? I co ja mam do cholery teraz zrobić. Zamówić panią od rehabilitacji prywatnie? Koszt to 40-50 zł za pół godziny. W tym miesiącu zapłacimy prawie 800,00 zł za szczepionki dla małej i drapiemy się po głowie jak sobie poradzić finansowo w związku z takim wydatkiem. A tu jeszcze to. Mózg mi dymi i póki co nic mądrego nie wymyśliłam. Mam jedynie nerwa na ten nasz chory system zdrowotny. Naprawdę trzeba mieć zdrowie, żeby chorować.

niedziela, 5 czerwca 2011

Wariatkowo

Cud się stał! Wszyscy jednocześnie śpią (no, oprócz mnie, bo sobie znalazłam chwilkę na wpis). Wiki zasnęła z dwugodzinnym opóźnieniem w stosunku do Matuśka, M. śpi od godziny...Także nastała błogosławiona cisza.
Niech śpią, Choć ja tez chętnie bym pospała, ale tak naprawdę to boje się głośniej sapnąć, bo mała ma niezłego czuja. Poza tym nie wiem, kiedy byłby na tyle spokój, żeby coś niecoś na blogu naskrobać, więc korzystam teraz, a potem zastanowię się jak nie paść na pysk. W końcu Księżniczka obudziła się dziś o 3:30 i zamiast spać, to radośnie rozglądała się swoimi ślipkami wokoło. Ktoś gdzieś napisał, że niemowlaki w tym wieku śpią nawet po 16-18 godzin, a ona na pewno nie śpi tyle... Czyżby wyrosła z okresu niemowlęctwa? Eee, raczej układa sobie po swojemu plan dobowy, a mnie nie pozostaje nic innego, jak się do niego dostosować.

Dziś niedziela, więc w godzinach przedpołudniowych udaliśmy się na miły spacerek w rodzinnym gronie. Niestety miły przestał on być jakieś 100 m od domu, bo wtedy Wika postanowiła potrenować płuca na świeżym powietrzu i uderzyła w ryk nieziemski. No to ja, w lekkim oszołomieniu, wzięłam ją na ręce, żeby uspokoić. Ba stanęliśmy nawet w cieniu jakiegoś przydrożnego drzewa, ze względu właśnie na ten cień...Sterczę i bujam w ramionach moje dziecię, a ona dalej się drze. Ogłupiała przez te decybele sprawdzałam nawet czy jakieś robactwo po niej nie łazi, bo cały czas drze się  wniebogłosy i ani myśli ucichnąć. Głodna być nie mogła, bo przed wyjściem cyca dostała, przy zejściu z IV pietra jej się odbiło, pampers tez zmieniony przed wyjściem, wiec co się dzieje? Kurcze, może jednak za mało zjadła i głodna? A tu w pobliżu żadnej ławki, ani na słońcu, ani tym bardziej w cieniu...Jednak trzeba gdzieś tą ławkę znaleźć, więc ruszyliśmy...I po drodze mała terrorystka błogo sobie zasnęła.

Korzystając z okazji poszliśmy do najbliższego hipermarketu w celach zakupowych. Zakupy poczyniliśmy w ilości jednego soczku dla Mateusza, bo Wiki wyczuła, że wózek jeździ po zbyt płaskim terenie i na nowo koncert zaczęła uskuteczniać. Na szczęście hipermarket wyposażony był w ławeczkę, na której to przycupłam z cycem na wierzchu i nadzieją, że sutek ją skutecznie zamknie.A i owszem zamykał, na czas kiedy znajdował się w jej pyszczku to błogo sobie zasypiała, ale wystarczyło go wyjąć i zaczynała od początku. Po jakiejś pół godzinie dostałam już nerwa i brutalnie ja pozbawiłam cyckowego smoczka i zarządziłam powrót do domu.

W drodze powrotnej, jeszcze na parkingu przed owym hipermarketem Mati sobie sam maszerował, nie słuchając taty, który prosił go, żeby dał mu rączkę. Nasze dziecię jeszcze bardziej poszło w zaparte, zwiększając przy tym odległość od ojca, jednocześnie znajdując się na linii wyjeżdżającego z parkingu samochodu. M. w nerwach przydzwonił dziecku w tyłek porządnym klapsem. Oczywiście Mati w ryk. Tym samym wracaliśmy do domu przy wrzaskach naszej latorośli. Zacisnęłam zęby i przyspieszyłam kroku i niechby kto spróbował do mnie choć słowo powiedzieć...Wika skapitulowała około 100 metrów przed klatką, Mati uspokoił się dopiero w domu, a M. musiał sam iść zrobić zakupy. Ja natomiast, jestem już tak wypluta, że najchętniej bym się uwaliła spać. Tyle, że Wiktorii w międzyczasie się spanie znudziło i wisi sobie teraz usatysfakcjonowana na cycu.

czwartek, 2 czerwca 2011

Dzień Dziecka i nie tylko

Wczorajszy Dzień Dziecka minął nam jak nie dzień dziecka. Do południa było wściekle zimno, a i deszcz od czasu do czasu lubił się pokazać. Kicha jednym słowem. W końcu moja mama, która dopadły boleści wątrobowe, zarządziła, że jednak z Matim wyjdzie, bo przecież z cukru nie jest. A ona koniecznie do apteki iść musi. Uznałam, że faktycznie aż tak nie leje, żeby zabronić im wyjścia. Babcia z wnukiem poszli, a ja z Wiką zostałam. Nie minęło 10 minut jak się pokazało słońce i tak już zostało. Wobec tego Mati został na dworze dłużej, jedynie piłkę z balkonu musiałam rzucić, bo rozrywki brakło. Dziecię było mega zadowolone.

Pogoda się rozpogodziła, a ja z racji mojego lenistwa, nieogarnięcia tudzież dezorganizacji, nadal siedziałam w koszuli nocnej. W pewnej chwili wpadłam na genialny moim zdaniem pomysł, że się może jednak ogarnę i z młodszym dzieckiem też wyjdę. Jednak zanim pomysł ów zrealizowałam, to mama z synkiem wrócili do domu. A więc znowu klapłam,  z wdziękiem hipopotama, na krzesło i dalej w tej koszulinie koczowałam.

Wikunia coraz częściej i chętniej przebywa w leżaczku

Teoretycznie mogłabym spożytkować ten czas jej leżakowania na ogarnięcie czegokolwiek...i nawet miewam chwilowe zapędy, ale krótkotrwałe, bo zawsze coś ciekawszego do czytania w internecie znajdę. Irytuje to bardzo mojego M. i w sumie wcale mu się nie dziwię. Mnie też by irytowało.
Także z Dnia Dziecka to chyba ja skorzystałam, bo nic nie zrobiłam i w koszuli do końca po domu paradowałam.

Dzisiejszy dzień za to zarządziłam urzędowy. Mianowicie czas najwyższy było PESEL Wiktorii odebrać, bo już się dwie instytucje o niego upominały, a przy okazji wyprostowaliśmy akt urodzenia Mateusza, z którego  wynikało, że ojciec uznał dziecko rok przed urodzinami. Pani w USC próbowała  mi nawet wcisnąć, że są ojcowie, którzy uznają dzieci już w łonie matki. W łonie to może i tak (choć przypadku takiego nie znam), ale na pewno nie przed poczęciem. ale niech jej tam będzie. Błąd poprawiony to najważniejsze. Trzecią sprawą było wzięcie wniosku z MOPS-u o becikowe. Jutro trzeba będzie zanieść wreszcie dokumentację.
Także dzisiejszy dzień spędziliśmy w połowie produktywnie, a w drugiej połowie trochę mniej. bo znowu zamiast doprowadzać dom do stanu używalności, to spędzam czas przed komputerem. A co!