sobota, 28 lipca 2012

Odstawiona

Przez ten upał i szaleństwa na placu zabaw zapomniałam napisać o rzeczy arcyważnej, a mianowicie o tym, że odstawiłam Wikusię od piersi! Właściwie to o tym nie myślałam wcześniej, ale w końcu nadszedł ten czas, a pewne okoliczności, powiedziałabym nawet, że mnie do tego zmusiły. A wszystko przez ząb, który dnia pewnego postanowił zaboleć i nie chciał przestać. Środki przeciwbólowe niewiele pomagały. Poleciałam zatem do stomatologa. Okazało się, że mam zapalenie miazgi i to dość porządne. Po zdiagnozowaniu nastąpiło leczenie. Niestety kanałowe. Mimo leczenia ząb dawał się we znaki dość mocno, bo wystarczyło stuknąć zębem dolnym o ten górny i już miałam wrażenie, że mnie pół szczęki boli. A takowe stukanie zdarzało mi się co najmniej kilkadziesiąt razy na dobę,więc cierpiałam i leciałam znowu do stomatologa. Padło hasło: Antybiotyk! ale absolutnie mi karmić nie wolno. Decyzja należała do mnie. Mając już dość bólu zgodziłam się i proceder odstawiania się zaczął. Posmarowałam piersi Amolem (przy Mateuszu wystarczyło raz), ale Wikusia nadal próbowała się do piersi dorwać. Kilka nocy nie przespanych. Na kolacje mleko modyfikowane, w nocy woda i dałyśmy radę. Prawie tydzień chodziłam z kapustą w cyckach, bo naprawdę przynosiło mi to ulgę. Jeszcze pobolewają, ale z każdym dniem jest lepiej. Także już po karmieniu, ale przyznam szczerze, ze mi tej bliskości z małą brakuje. Teraz młoda bierze butlę w rączki, pokokosi się w łóżku, posłucha maminych historyjek i zasypia w mig, w pozycjach różnorakich, ale już nie przytulona do mnie. Smutno mi, choć wiem, że w końcu się przyzwyczaję i przywyknę, ale póki co to jeszcze dość świeżo w pamięci karmienie małej mam.
A tak na marginesie to antybiotyk był ohydny! W życiu takiego paskudztwa nie miałam. Niby połykałam kapsułkę i powinno być ok, ale ten nie, postanowił mi dodatkowo życie obrzydzić i zaserwował mi gorzką ślinę. Gorzką! Do tego stopnia , że w nocy wstawałam ssać cukier. Ale skuteczny paskud był, bo faktycznie już po bólu.To jedno zapisuję w tym zdarzeniu na plus.

piątek, 27 lipca 2012

Plac zabaw- dużo zdjęć

Nie ma nas...bo jesteśmy na placu, a raczej na placach zabaw. Zwłaszcza jeden jest przez nas ulubiony i całe szczęście, że blisko domu. Jest to Miejski Plac Zabaw, znany w mieście jako Ogródek Jordanowski. A za co go lubimy? Bo jest ogrodzony! Tym samym przewrażliwione mamusie (kto ze mną ręka w górę ) nie muszą biegać za dziećmi w obawie, że te nagle postanowią wybiec na ulicę, bo wszędzie stoi płot. Poza tym są tam też drzewa, co w upalny, słoneczny dzień pozwala ukryć się przed wszędobylskim słońcem, bez obawy o jakiś udar czy poparzenie słoneczne. Minus jakiś? Ależ oczywiście. Przydałoby się tam nazwozić czyściutkiego piasku, bo ten co tam rządzi jest po prostu brudny. Ale to ja się czepiam, bo dzieciom nie przeszkadza.
Kolejny plac zabaw, który zwiedziliśmy i który również w miarę bezpiecznie położony jest od dróg wszelakich, to plac zabaw na jednym z największych osiedli w naszym mieście. I piasek żółciutki nawet tam jest, ale...no właśnie, jest ale. Zero ochrony przed słońcem. Człowiek mały i duży siedzi tam jak na patelni. W związku z tym raczej rzadko na tym placu bywać będziemy, wolimy ten zadrzewiony i ogrodzony. No dobra, niech będzie, ja wolę. Dzieciom natomiast wszystko jedno, byle poszaleć.




















to miejsce jest chyba najbardziej niebezpieczne dla dzieci. Zwłaszcza tych młodszych. 


















Wikunia z dziadkiem

A tu Wikusia z babcią


poniedziałek, 23 lipca 2012

Wikusia zdobywa "szczyty'

Dzisiaj krótko, bo czas wolny od dzieci mi się kończy. Zaraz idę po nie do żłobka, a że pogoda wreszcie pozwala na pobycie troszkę na placu zabaw, to właśnie tą rozrywkę zamierzam dzieciom zafundować.
O co chodzi ze szczytami? Cóż, moja córeczka uznała, że wyżej to lepiej i ciekawiej. Już kilkakrotnie zaliczyła tzw. "glebę", ale absolutnie jej to nie zniechęciło i wspina się dalej. Udało mi się złapać tylko kilka jej wyczynów i niestety padła bateria w aparacie. Ale myślę, że na sfotografowanie Wikusiowej wspinaczki jeszcze nie raz będę miała okazję.






niedziela, 15 lipca 2012

Sytuacje rodzinne

Wczorajszy ranek był jak zwykle hałaśliwy. Moje próby uciszenia Mateusza czy Wiktorii spełzły na niczym. M. zatem nie pospał tyle ile by chciał po 24 godzinach jazdy.Cóż, przy dwójce małych dzieci,  cisza jest praktycznie nierealna. Zaspany M. przyszedł do kuchni, gdzie ja akurat szykowałam śniadanie. Wyjrzał przez okno i zawołał: O! Kopara!
Na to hasło młody porzucił wszelkie krzyki, okrzyki i zawodzenie i pędem zameldował się w kuchni na siedzisku. Za nim, nieporadnie biegła Wiktoria, która również chciała się na siedzisko wdrapać. I tu przydała się pomoc taty. Kilkanaście minut, we trójkę, obserwowali pracującą koparę. Mateusz postanowił sobie dodatkowo obserwację urozmaicić i zaczął bawić się chusteczkami higienicznymi, które wyjmował bezpośrednio z kartonika. M. raz mu zwrócił uwagę, drugi raz zwrócił uwagę, za trzecim razem ostrzegł, że wyjdzie z kuchni jak nie przestanie. Mati dalej swoje. Zgodnie z zapowiedzią M. wyprowadził Mateusza z kuchni. Pierworodny uderzył w lament, bo on chce koparę oglądać. Tata nieugięty...ale też i złośliwy, bo po kilku minutach zaczął komentować mniej więcej w tym stylu O, kopara się odwraca i jedzie do wywrotki. O, a teraz spychacz pracuje" i tak kilka zdań. W międzyczasie Mateusz, zaciekawiony z powrotem był w punkcie obserwacyjnym. M., zapewne oczekując przeprosin, spytał małego:A kto ci pozwolił tu przyjść? Zamiast przeprosin usłyszał od synka: Nie będę z tobą rozmawiał.


W okolicach przygotowań do obiadu z brzdącami byłam już sama. Obierałam ziemniaki, a młodzież w tym czasie bawiła się. O dziwo w zgodzie, bez pisków i wrzasków. A, że zabawa odbywała się w przedpokoju to co jakiś czas, kątem oka zauważałam fragment ubrania moich dzieci. Spokojnie sobie wobec tego obiad przygotowywałam, aż w końcu ta ich zgodność zaczęła mnie intrygować i do przedpokoju zajrzałam już nie tylko kątem oka, ale używając obu oczu. I postawiłam je w słup.
- Mati, co wy robicie ?- spytałam
- No przecież pracujemy - usłyszałam w odpowiedzi.
Mnie, zasadniczo dość wygadanej, zabrakło słów, ale przez głowę myśl przeleciała "No jasna cholera, dopiero co posprzątałam"
Efekt "pracy" moich dzieci można podziwiać poniżej.





Oczywiście od razu kazałam Mateuszowi posprzątać i o dziwo nawet nie protestował. Przy butach pomogłam ja, ale zabawki dzieci sprzątały same, choć wyglądało to trochę komicznie, bo Mati zabawki wynosił, a Wikusia przynosiła z powrotem. Po kilkukrotnym wytłumaczeniu małej co ma robić ochoczo przystąpiła pracy, efektem której był znowu porządek.

piątek, 13 lipca 2012

No to dałam dzisiaj popis

Dzień jak co dzień, nie zapowiadał jakiś szczególnych wydarzeń. Mati zażywający antybiotyk nie chodzi do żłobka, więc energię swoją usiłuje wyeksploatować w domu. I eksploatuje je gardłowo najczęściej, bo nie dość, że gaduła, to jeszcze bardzo głośna W związku z tym decybele wydobywające się z gardła mojego synka są nieznośne, dokuczliwe i powodują u mnie bóle głowy i ataki nerwicy.
Dzisiaj moja przyjaciółka, mieszkająca w stolicy, miała wolne, wiec sobie do niej zadzwoniłam. Wcześniej, przezornie, włączyłam małemu bajki, żeby choć chwilę ciszy i spokoju. O naiwności! Może 5 minut bajki oglądał, a potem nagle chciało mu się pić, jeść, to siusiu, to znowu pić...Żeby nie było i pic i jeść dostał, ale on koniecznie musiał przeszkadzać więc wymyślał cokolwiek byle tylko zwrócić na siebie uwagę. Zwracałam ową uwagę, a jakże, ale cały czas kontynuowałam rozmowę w tych mało komfortowych warunkach. Po zakończeniu rozmowy z Gosią, zrobiłam sobie kawę. Idąc z nią do pokoju, zobaczyłam podejrzanie zadowolona minę u Mateusza.
Mamusiu zobacz co zrobiłem. -oznajmił z satysfakcją.
Spojrzałam we wskazane miejsce i szlag mnie jasny trafił. Mati długopisem porysował białe drzwiczki od słupka. W nowych meblach. Rozdarłam się tak, że mnie chyba na parterze słyszano. Za karę kazałam mu siedzieć na rozkładanym fotelu w drugim pokoju, ale taki mnie nerw złapał, ze kilkakrotnie wpadłam do pokoju i darłam się na niego. Że niszczy! Że niczego nie szanuje! Że tyle razy mu tłumaczyłam, ze rysujemy na kartkach!... itd. itp. Tak się wściekałam, że... aż się oplułam, bo w potoku wylewających się słów nie nadążałam z połykaniem śliny. Mój syn patrzył na mnie dziwnym wzrokiem, bo chyba w takiej furii mnie jeszcze nie widział, a poza tym nie jestem pewna czy mi dym uszami nie buchał.
W międzyczasie gąbką zamoczoną w płynie do naczyń usiłowałam te bohomazy wyczyścić. Dopiero po kilku rundach z pokoju do pokoju dotarło do mnie, że to długopisowe maziaje bledną i nawet mają szansę zniknąć całkowicie.
Po jaka cholerę ja to czyszczę - pomyślałam. Niech winowajca się tym zajmie. Jak pomyślałam tak zrobiłam i zawołałam Mateusza do czyszczenia tego co pomazał. Jak ktoś myśli, że to była dla niego kara, to się myli. Mały z radosną miną i zapałem przystąpił do pracy. Po kilku minutach się zmęczył, a że musieliśmy na chwilę wyjść, to przerwaliśmy jego działalność rozrywkową. Ochoczo dokończył ją później i na meblu śladu nie ma innego koloru niż przewidział producent.
Tym samym diabli wzięli moje opanowanie i spokój. No, nie przesadzajmy, oazą spokoju to ja nigdy nie byłam i raczej nie będę.No cóż jestem tylko człowiekiem.

czwartek, 12 lipca 2012

Nerwy sięgnęły zenitu

Zaczęło się przedwczoraj. Tego dnia, odbierając brzdące ze żłobka zauważyłam, że Mati wygląda nieszczególnie. Znaczy się, niewyraźny był. Błyszczące oko, przyspieszony oddech. Natychmiast stałam się czujna i dotknęłam młodego. Tak, niestety przeczucie mnie nie myliło, przypałętała się gorączka. W domu okazało się, że miał 38,6. W zasadzie nie dziwiłam  się, że żadna z cioć żłobkowych się nie zorientowała, bo odbierając go widziałam, że psocił z kolegami na całego, wiec całkiem dobrze się kamuflował.
Dostał porcyjkę syropu z ibuprofenem i temperatura spadła. Noc i następny ranek bez temperatury, ale mimo to do żłobka nie poszedł. Postanowiłam go poobserwować. I całe szczęście, bo około południa już było 39 stopni. Znowu porcyjka syropu (Ibalginu konkretnie, bo smakowo najbardziej Mateuszowi odpowiada). Dziecię ułożyło się na poduszce i zasnęło. Minęło pół godziny, dotknęłam, nadal cieplusi. Ok, może jeszcze lekarstwo nie zaczęło działać...kolejne półgodziny...znowu dotykam i...O cholera! Był jakby cieplejszy. Za termometr...39,6!!! Zmoczyłam pieluchy tetrowe i zaczęłam mu robić chłodne okłady. Młody zaczął się trząść z zimna... po kolejnych 30 minutach temperatura wzrosła do 40,1...Za telefon i do rodzinnego, a on na wizytach domowych gdzieś na wsi. kiedy powiedziałam co i jak, to natychmiast kazał jechać na oddział pediatryczny do szpitala. Jak ja mam do cholery jechać??? Czym???? Dzwonię do M., jak na złość też poza miastem, ale natychmiast zawrócił. Wzięłabym taksówkę, ale ani grosza w portfelu nie miałam. Znowu zmierzyłam temperaturę. 40,4!!! O cholera! Co jest???
 Mati się obudził i zaczął płakać oraz wołać "Mamusiu! Mamusiu! Mamusiu!" Co synku? "Mamusiu! Mamusiu! Mamusiu!" nadal powtarzał z płaczem...Serce mi stanęło i już sama niemalże płakać zaczęłam. Synku co ci jest??  "Mamusiu! Mamusiu! Mamusiu!...Nerwy sięgnęły zenitu...Mamusiu! Mamusiu! Mamusiu!...Mati coś cię boli??...Pokręcił głową i wreszcie wydukał: Mamusiu chce mi się siusiu...O żesz... już bardziej dramatycznie przekazać tego nie mógł...
Zaprowadziłam go do łazienki, zaczął kaszleć...Oj coś mi się ten kaszel nie podobał. Mati chcesz wymiotować? W odpowiedzi pokręcił głową, że nie...W tym czasie M. wszedł do mieszkania... Zdążyłam Mateusza posadzić na wersalce, żeby go przebrać i się zaczęło...Niestety ani miski, ani nic innego w pobliżu nie miałam (oj matka, matka, przecież podejrzliwa co do kaszlu byłaś). Po wszystkim , tuż przed wyjściem do szpitala, zmierzyłam temperaturę 39,1, zanim dotarliśmy na izbę przyjęć już było 37,1. musieliśmy poczekać ze 40 minut na lekarza...Ostre zapalenie migdałów. Dostał antybiotyk. Na szczęście do końca dnia  zachowywał się normalnie tzn. psocił, szalał i dokuczał siostrzyczce. A ja się czułam jakby ze mnie ktoś powietrze spuścił.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Chrzest

Uff...Już po wszystkim. Wiktorka ochrzczona, po wszystkim mi nerwy zeszły i czułam się po południu jak przekłuty balon.
Młoda zachowywała się idealnie, tzn. całą mszę przespała, a potem zanim w ogóle zrozumiała o co chodzi to już było po wszystkim.
Zaprosiliśmy uczestników na obiad do jednej z kołobrzeskich restauracji. Zasadniczo nie korzystamy z tego typu usług, ale, że wydarzenie wyjątkowe, to i wyjątkowej oprawy nam się zachciało.
I powiem, a raczej napiszę tak. Nigdy więcej do tej restauracji nie pójdę i nikomu polecać jej nie zamierzam. Wszyscy, którzy kiedykolwiek zamierzają odwiedzić Kołobrzeg, niech szerokim łukiem omijają "Adabar". Chyba, że w międzyczasie zmienią kucharza. Jeden z gości właśnie taką sugestie przekazał kelnerowi.
Sama restauracja  wygląda całkiem stylowo, tylko to jedzenie...
A nasza bohaterka? W restauracji zachowywała się jak dama. Siedziała sobie grzeczniutko całkiem długi czas, a po posiłku zjedzonym przez część gości, podczas gdy kolejni czekali na swoje dania, to już pod opieką najpierw babci, a potem cioci pobiegała sobie rozprostowując nóżki.
W ostateczności na główce miała skromna opaskę i w ogóle ubrana była skromniutko, ale według mnie wyglądała ślicznie. Zresztą cóż innego ja mama, mogłabym napisać :)
Ja w mojej "firankowej" sukience czułam się wyśmienicie, ale niestety nawet ona nie mogła ukryć moich krągłości, w związku z tym podjęłam decyzję...ale o niej kiedy indziej.
Zdjęcia? No cóż, jak zwykle fotoamatorzy, więc niekoniecznie fotki ciekawe, ale kilka można światu pokazać.