Standardowo leniuchowałam i żarłam, bo słowo jedzenie jest zbyt delikatne, aby objąć obfitość i częstotliwość posiłków. I nie mam na myśli jakiś specjałów. Ot jajka, bigos, sałatka...to co na święta. Obiadów nie gotowałam, bo grzech byłby przy takich ilościach jedzenia. Dzięki temu w obecnej chwili w lodówce zieje...Pustką zieje.
Nawet pogoda dopisała, bo mimo chłodu słoneczko przygrzewało w oba świąteczne dni. M. wraz z córeczką na spacery chodził, a ja z Matim w domu spędzaliśmy czas. I nie był to nasz wybór. Uziemiła nas choroba Mateusza, który to, wieczorem, w Wielką Sobotę dostał temperatury 39,5 i wylądował u dyżurnego lekarza. Dzięki dyżurnej aptece, jeszcze tego wieczora dostał antybiotyk. Moje dziecię, trawione gorączką i brakiem apetytu wyglądało koszmarnie. Pokładał się wczoraj z kąta w kąt niechętny do zabaw jakichkolwiek.
Dziś jednak poprawa znaczna. Humor dopisywał i apetyt też. A zwłaszcza pomidory chętnie Młody pałaszował. Takie prawdziwe, pachnące, smaczne...
Przez chorobę Mateusza i przymusowy areszt domowy, przeczytałam książkę. Prawie przeczytałam. Do końca brakuje mi kilku stron. Dziś to nawet podrzemałam podczas nieobecności M. i młodszej latorośli, bo starsza latorośl również zasnęła. Dlatego o tej godzinie, jeszcze siedzę w miarę przytomna.A jeszcze przypomniało mi się, że miałam włosy zafarbować. No to siedzę z farbą na głowie i po blogach śmigam i jeszcze przez czas jakiś śmigać będę, bo pranie mam wstawione i będę musiała je jeszcze rozwiesić. Ale mnie wzięło...
nocna pszczoleczka pracowita z Ciebie:)
OdpowiedzUsuńzdrowka dla Matiego!
oj, jak choroba pomaga czytać to jakiś zawsze plus dzięki temu...:) dobrze znajdować dobre strony każdej sytuacji.
OdpowiedzUsuń