W miniony poniedziałek doszło do niespodziewanego zdarzenia. Krótko po odebraniu Mateusza ze żłobka, M. odebrał telefon, po którym się wściekł. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale konsekwencją tego telefonu był fakt, że M. musiał gdzieś pojechać. To "gdzieś" okazało się mieć odległość znaczną. I zamiast popołudnie z rodzinką, to M. gdzieś tam na drogach i bezdrożach północnej Polski się plątał. Po godzinie 21:00 zadzwonił ze słowami : Jak zadzwonię to się ubierz i weź prawo jazdy. Że co? Myślałam, że się przesłyszałam. Instrukcja stanowczym tonem została powtórzona (złość M. nadal mocno trzymała w swych ramionach), po czym nie wdając się w żadne wyjaśnienia, M. się rozłączył. Głupia nie jestem, skoro mam wziąć prawko, to znaczy, że mam wsiąść za kierownicę. Ja??? Ostatni raz siedziałam za kółkiem będąc w ciąży z Mateuszem, więc jakieś trzy lata z hakiem temu. Wcześniej również kilka lat nie jeździłam. Ze mnie to nawet nie niedzielny kierowca, a jakiś okazjonalny. I teraz ni z gruszki ni z pietruszki miałam ponownie usiąść za kierownicą? Właściwie to za bardzo nie zdążyłam się zestresować, bo po rozmowie telefonicznej z M. położyłam spać synka i razem z nim usnęłam. Obudził mnie dopiero mój kochany. Widząc jego ponaglający wzrok, nie dyskutowałam tylko ubrałam się szybko i zeszliśmy do samochodu. Zostały mi wręczone kluczyki i miałam jechać. Stres sięgnął zenitu, że zapomniałam jaki pedał do czego. M. westchnął i rzucił jakiś komentarz, na który mu odpowiedziałam, że albo będzie normalnie mi odpowiadał na zadane pytania albo wysiadam i niech sobie robi co chce. Posłuchał. Za daleko musiałby drałować na piechotę. Krótki kurs obsługi samochodu i ruszyłam. Dobrze, że to po 22:00 było, więc innych pojazdów poruszających się, tudzież pieszych, w zasięgu wzroku było brak. Jak sobie poradziłam? Zważywszy na fakt braku doświadczenia to...najważniejsze, że dojechałam tam i z powrotem, gdzie w drodze powrotnej jechałam sama, bo M. przesiadł się na drugi samochód i dlatego był potrzebny drugi kierowca. A, że troszkę na zakręcie pojechałam po jakimś krawężniku, a przy przejściu dla pieszych, po którym przechodził pieszy właśnie, silnik mi zgasł, to nic. Najważniejsze, że wróciłam do domu w kawałku i samochód też.
M. dopiero w domu sobie ulżył, mówiąc między innymi, że jakim cudem nie umiem jeździć skoro prawo jazdy posiadam. I, że on tego nie rozumie.
Ja oczywiście z przekory stwierdziłam, że skoro pojechałam i wróciłam samochodem, tzn. że jeździć umiem, jedynie jakość tej jazdy pozostawia wiele do życzenia. Ale czy rzeczywiście trudno zrozumieć, dlaczego?
he he fajny z ciebie kierowca :) dobrze, że ci zgasł, gorzej gdybyś np dodała gazu :) ja bym pewnie tak zrobiła :))
OdpowiedzUsuńNie no to Ty dzielna jesteś :) Masz rację, jak dojechałaś i wróciłaś cało to umiejętności jezdne posiadasz. A żeby było idealnie to niestety potrzeba treningu. Więc niech Twój M. nie marudzi ale da Ci parę lekcji. Choć może lepiej nie. Lepiej sama. Ja dopiero się nauczyłam jeździć jak mi mąż przestał do ucha wrzeszczeć :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ja tam za kółko w ogóle się nie nadaje :(
OdpowiedzUsuńPamiętam jakiego ja miałam stresa, gdy po pół roku nie siedzenia za kółkiem przyszło mi usiąść za kierownicą i jechać- PODZIWIAM Cię, że tak świetnie sobie poradziłaś po 3 latach :) Jeśli chodzi o jazdę to tylko praktyka czyni mistrzem :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam- Kasia (Kordelia)
olać mężowe komentarze - niech sie w nos pocałuje, ja jeżdzę - bo lubię
OdpowiedzUsuńJa tez jeżdżę bo lubię :)
OdpowiedzUsuńAle czemu właśnie akurat teraz mężula naszło na odświeżanie Twoich umiejętności??