Polska służba zdrowia jaka jest każdy słyszy, ale nie każdy ma z nią styczność. Na szczęście, bo zbyt duża częstotliwość bywania w przybytkach chorób, nędzy i rozpaczy może depresją się skończyć, niekoniecznie pacjentem będąc.
Miesiąc temu mieliśmy wątpliwą przyjemność przebywania na oddziale pediatrycznym z rotawirusem w naszym, miejscowym szpitalu, a wczoraj kolejną szpitalną wizytę zaliczyliśmy w miejscowości o kilkadziesiąt kilometrów oddalonej.
Wizyta ta umawiana była jakiś czas temu i przekładana kilkukrotnie ze względu na stan zdowia Młodego.
Kolejny termin przypadł na dzień wczorajszy. Dzieć zdrowy, więc toboły spakowaliśmy i w drogę 45 kilometrów, bo w naszej miejscowości, mimo posiadania oddziału laryngologicznego 4-latków nie obsługują.
Stawiliśmy się na godzinę umówioną, grzecznie zarejestrowaliśmy u pani szumnie zwanej "sekretarką medyczną" po czym uzyskaliśmy informację, że my tylko będziemy mieli badania, a zabieg dopiero dnia następnego, więc albo przyjmiemy sie na oddział, albo możemy wracać do domu i wrócić dnia następnego o godzinie ósmej na zabieg.
Pani formularze wypełniła, obowiązkowo telefon do mamy wzieła i spytała o decyzję.
Ja zaś spytałam o możliwość zakupu jakiegokolwiek jedzenia , bo to że dzieć żywiony będzie to wiedziałam, ale ja na post ochoty nie miałam, więc możliwość zakupienia czegoś zdatnego do spożycia była dla mnie informacją dość istotną.
Odpowiedź, że "chyba coś na dole jest" zwaliła mnie z nóg.
Wróciliśmy do domu.
Ponownie stawiliśmy się dziś o godzinie ósmej.
Czekaliśmy około 15 minut, aż ktoś raczył nas zaprosić do...uwaga...sekretariatu, gdzie odbywają się przyjęcia pacjentów.
Uzyskałam informację od kolejnej sekretarki medycznej, że mam czekać na rozmowę z lekarzem.
Skoro ma być rozmowa, to znaczy, że coś na rzeczy, najprawdopodobniej coś z wynikami Mateusza nie tak.
Zdenerwowałam się.
Na rozmowę czekaliśmy...40 minut!
Sama rozmowa odbyła sie na korytarzu oddziału i mniej więcej brzmiała tak.
Pani doktor: Wyniki pani syna wskazują na rozwijającą się infekcję w organizmie w związku z tym nie może dziecko mieć zabiegu, bo istnieje obawa, że będą jakieś powikłania.
Ja: rozumiem
Pani doktor: Prosze wejść w te pierwsze drzwi i umówić kolejny termin.
Koniec rozmowy
Jeszcze w miarę spokojna podeszłam do wskazanych drzwi, wetknęłam głowę do środka (siedziały trzy panie w kitlach i ani pół pacjenta)
- Czy mogę umówić syna na kolejną wizytę?- spytałam
- Prosze chwileczke poczekać - usłyszałam
To czekałam. Po 5 minutach znowu zapytałam i znowu kazano mi czekać.
Wkurw zaczął się we mnie zbierać.
Wyszłam z oddziału i podeszłam do sekretarki medycznej nudzącej się w rejestracji i zadałam pytanie;
- Prosze pani, brała pani ode mnie wczoraj telefon, prosze mi powiedzieć dlaczego nikt nie zadzwonił i nie poinformował mnie, że wyniki nie pozwalają na przeprowadzenie zabiegu? Moje dziecko nie siedziałoby teraz głodne i spragnione od godziny 6:00.
- Nam nie wolno udzielać telefonicznie takich informacji.
- To po cholerę brała pani ode mnie telefon?!
- To już nie do mnie tylko do szefowej.
Nieźle wkurzona odwróciłam się od okienka i w międzyczasie minęła mnie TRZECIA sekretarka medyczna oddziału laryngologii szpitala w Koszalinie.
Ponownie wróciłam się aby ustalić kolejny termin wizyty i jak usłyszałam, że jeszcze chwileczkę to pierdyknęłam drzwiami i wyszłam.
Wizyty nie umówiłam.
jak my byliśmy w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, to też na naszym oddziale wirus szalał...już mieliśmy wychodzić,a młody się rozchorował i nas nie wypuścili :/
OdpowiedzUsuńMasakra jakaś! Współczuję, ja to chyba taka spokojna bym nie była!
OdpowiedzUsuńA mocno trzasnęłaś??? Bo ja bym rąbnęła tak, że by futryną zatrzęsło..... Nieporozumienie jakieś.
OdpowiedzUsuńnie ma to jak zajebista organizacja pracy w szpitalach i troska o pacjenta - only in Poland!
OdpowiedzUsuńParanoja:( Przykro mi że tyle czekaliście i mimo fatygi nic nie załatwione:(
OdpowiedzUsuńSzczerze współczuję.
OdpowiedzUsuńMi... odpukać w niemalowane... wiara w sympatyczną (a przy tym rzetelną) służbę zdrowia poprawiają pracownicy Kliniki Onkologicznej, w której stałym gościem już jestem, powraca. Momentami czuję się tam, jak w pięciogwiazdkowym hotelu i zaręczam, że nie załatwiam tam nic prywatnie, tylko "na NFZ".
Masakra jakaś.
OdpowiedzUsuńBrak słów.
OdpowiedzUsuńWszystko, ale to wszystko mi opadło :(
OdpowiedzUsuńJa też bym się wkur...iła!
OdpowiedzUsuńOto Polska własnie :/ To okropne, że tak wygląda w praktycznie każdym szpitalu u nas :(
OdpowiedzUsuńpowinni zlikwidować NFZ i sprywatyzować. Nie byłoby problemu. Korzystalibyśmy, jak na prawdę byłaby taka potrzeba - i oczywiście w takich przypadkach byłaby to oszczędność czasu.
OdpowiedzUsuńMoje marzenie! I tak płacę za ginekologa, laryngologa, okulistę i badania hormonów, więc wolałabym zamiast płacenia składek płacić sobie prywane ubezpiczenie :)
UsuńRozumiem frustrację, niestety trzeba czekać, czasem faktycznie lekarz nie ma czasu, a czasem hmm... leci w kulki/je obiad/grzebie się/gada z jakimś ważnym pacjentem w stylu syn ordynatora itd; ale nie czaję "szumnie nazwana sekretarką medyczną", a jak ma być nazywana ;-) No i z tym czy można coś kupić do jedzenia, ja (jestem technikiem w szpitalu) akurat wiem, gdzie mamy sklepik, jak jest czynny i co tam sprzedają, ale parę lat temu, pracowałam na pierwszym piętrze i przez rok nie byłam na parterze, ktoś spytał czy na izbie przyjęć jest automat z kawą, odpowiedziałam, że nie wiem i spotkałam się z obrzeniem, a przecież moim obowiązkiem nie jest wiedza z każdego zakątka szpitala ;) wiesz, każdy kij ma dwa końce.
OdpowiedzUsuńRzeczywiście, może nazewnictwa to sie przyczepiłam, bo tak naprawdę to mnie niemile zaskoczyła ilość tych pań, które przez te półtora godziny co tam byłam tak naprawdę nic nie robiły. U nas w szpitalu wygląda to zupełnie inaczej. Jak był mój syn przyjmowany na pediatrię to żadnych sekretarek tylko pielęgniarki były. Stąd ten szok.
UsuńInna sprawa, że nie wiem jak to z drugiej strony wygląda.