Od niedawna mój starszy synek jest członkiem miejscowej biblioteki. Chodziłam, szukałam i wypożyczałam do tej pory ja, ale ostatnio wybrałam się z maluchami.
Miałam nadzieję, że dzieci siądą przy stolikach, a ja cos poszukam...eeee...naiwna ja.
Mati wprawdzie zainteresował się leżącą na stoliku książką, ale Wiki musiała odsunąć i usiąść na wszystkich krzesełkach wokół bibliotecznych stolików stojących. Kiedy zaś skończyła obchód zaczęła wyciągać książki z półek, a ja wkładałam je z powrotem. Bawiła się świetnie. Ja troszkę mniej, bo bałam się, żeby którejś książki za ostro nie potraktowała.
W końcu zlitowała sie nade mną jedna z bibliotekarek i pokazała Wikusi książeczkę z dźwiękami. Mrugneła do mnie, że mogę zacząć działać.
Tym razem dzieci tez wybierały. I tak Wikusia nie wypuściła z rąk dźwiekowych wróżek, a i Mateusza tego typu książeczki zainteresowały.
Ja troszkę ambitniejszą książkę wziełam, bo do nauki zawiązywania sznurowadła oraz jedną z części "Pana Brumm"
W domu dzieci zajeły się...
...a ja obiadem.
Zasadniczo nic nie mam przeciwko książeczkom dźwiękowym. Podoba mi się jak czytam o zwięrzątkach i dziecko może usłyszeć jaki dźwięk to zwierzątko wydaje czy o pojazdach, na tej samej zasadzoie.
Ostatnio jednak spotkałam na rynku książeczki, które są czytane przez lektora, za pomocą przycisków własnie.
Jedną mamy wypożyczoną: "Brzydkie kaczątko" (wybór Mateusza).
Na zdjęciu studiuje ją Wiktoria.
Po kilkukrotnym odtworzeniu Mati poprosił, żebym ją przeczytała. Jak zaczełam czytać to krzyknął rozczarowany, że przecież to samo mówi pan i juz nie chciał, żebym ja mu czytała.
I taka nasuneła mi się refleksja.
Nie chcę takich książek.
Uwielbiam czytać je moim dzieciom, uwielbiam jak przytulają się do mnie słuchając wieczornego czytania.
Tego typu książki są chyba dla leniwych rodziców. Od czasu do czasu jest to może jakaś alterntywa (przygotowanie obiadu bez niespodzianek, bez marudzenia - bezcenne), ale ja jednak wolę tradycyjne czytanie książek.
Może nie tyle leniwych, co zapracowanych. Albo na przykład dla samotnych matek, które muszą wszystko zrobić same, bez pomocy partnera. Moją mamę ratowały książeczki z wysuwanymi elementami, bo takich dźwiękowych cudów wtedy jeszcze nie znano. Dawała mi tego całą kupę i mogła w spokoju ugotować obiad albo zrobić weki na zimę(w latach 80 nie było owoców w sklepach cały rok). Łatwo oceniać z własnej perspektywy co? Poza tym nam mama też często czytała. Ale ja wolałam "siama" i jej wyrywałam z ręki, a mój brat to w ogóle olewał, bo wolał biegać po domu z patykiem i udawać karatekę ;) Do tej pory ja uwielbiam czytać, brat woli muzykę. I nie tam żadne umcia umcia, "prawdziwą" muzykę :)
OdpowiedzUsuńAlez oczywiście, że oceniam z własnej perspektywy, bo niby z jakiej mam oceniać? Przyznaję, że mnie ona też pomogła w spokoju obiad zrobić, bo dzieci siedziały zasłuchane. napisałam również, że jak najbardziej jestem za dźwiękowymi książeczkami, ale te czytane do mnie nie przemawiają na tyle, żebym miała je kupić, co nie znaczy, że od czasu do czasu nie wypożyczę i nie dam dzieciom, żeby w spokoju coś zrobić. Jednym słowem dla własnej wygody. Czy też jak mi się nie będzie chiało czytać (czyt. z lenistwa) I tyle. nie mniej jednak chwile spedzone na czytaniu książek PRZEZE MNIE bezcenne.
Usuń